Artykuły

Uśmiech, trochę rozumu i duuużo radości

- Telewizja to była instytucja, która dawała nie tylko dużą popularność, ale i dużą gimnastykę aktorską. Ale wtedy nie było na szczęście jeszcze tych seriali telewizyjnych, telenowel. Graliśmy w prawdziwych sztukach teatralnych i do prawdziwych tekstów, pisanych przez znakomitych autorów - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Dariusz Pawłowski: Niełatwo się z panem skontaktować...

Jan Kobuszewski: - To prawda. Nie jest jednak trudno spotkać mnie w teatrze. A prywatny telefon komórkowy mam zwykle wyłączony. Włączam go wtedy, kiedy wiem, że będzie do mnie dzwonił ktoś w ważnej sprawie.

W tym roku obchodzi pan jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. To brzmi dumnie. Czy ma pan poczucie, że te lata zleciały za szybko, czy też wszystko było tak, jak powinno być?

- Bardzo szybko i tak, jak powinno być. Muszę panu jednak powiedzieć, że owe 50 lat pracy skończę dopiero 1 lipca. Tak więc jubileusz będzie nieco później w tym roku, bo ja jestem dokładny. Ale po pierwszym lipca będzie można świętować...

Czy coś szczególnego z okazji jubileuszu pan przygotowuje?

- Szykujemy specjalną premierę w moim macierzystym Teatrze Kwadrat w Warszawie. Ale dopiero zaczynamy próby, więc tak naprawdę trudno mi powiedzieć, co to będzie i kiedy.

A może pan przynajmniej zdradzić tytuł sztuki?

- Hmmm.... Poczekajmy, aż wszystko będzie w takiej fazie, że na pewno powstanie. Nie lubię zapowiadać, wolę mówić o konkretach.

Czy jest coś, czego pan żałuje z okresu pracy artystycznej? Czy jest coś, czego nie udało się zrobić?

- (śmiech) Sam się nad tym ostatnio zastanawiałem i, wie pan, doszedłem do wniosku, że nie. Mówiąc szczerze, Bogu dziękować, miałem szczęście. Może żałuję jedynie tego, wracając do początku naszej rozmowy, że to wszystko tak szybko jednak upłynęło.

Pytam dlatego, że Agnieszka Osiecka napisała kiedyś o panu: "zmarnowany Chaplin polskiego kina". Trudno się z nią nie zgodzić: nie dość, że rzeczywiście łączy pan w sobie chaplinowski komizm i nostalgię, to jednocześnie, gdy przejrzy się pana dokonania filmowe, to jednak chciałoby się więcej...

- Bardzo panu dziękuję za miłe słowa, ale... czyja wiem? Myślę, że lepszy duży niedosyt niż nawet mały przesyt. Może to jest też związane

z tym, że zawsze wolałem teatr niż film, bo w teatrze jest większa radość tworzenia? Agnieszka była dla mnie zawsze bardzo życzliwa, to zresztą moja koleżanka z Saskiej Kępy: myśmy się poznali bardzo, bardzo dawno. Ale wracając do tych filmów... To jest wszystko relatywne. Dobrze jest jak jest. Nigdy nie można żądać od losu za wiele.

W Łodzi możemy się cieszyć, że ma pan w swojej karierze łódzki epizod - sezon w Teatrze Nowym w latach 1975/76. Jak pan go wspomina? I czy to był jakiś przełom, bo będąc wcześniej w kilku teatrach, po łódzkim związał się pan już do dziś tylko z Teatrem Kwadrat?

- Tak, to prawda. Przed przyjściem do Łodzi byłem wiele lat w teatrze Kazimierza Dejmka, w Narodowym, grałem w "Dziadach" i wielu innych jego sztukach. A potem, na znak solidarności z nim, gdy objął dyrekcję w Łodzi, przeszliśmy na rok do Teatru Nowego. Wtedy była tam i Baśka Krafftówna, i Sławek (czyli Mieczysław) Voit, moja żona Hania, i wielu moich kolegów. To był tylko jeden sezon, zresztą grałem jedynie Nieznajomego w "Garbusie" Sławomira Mrożka w reżyserii Dejmka. Szykowana była jeszcze druga premiera z moim udziałem, ale nie zagrałem, bo wróciłem do Warszawy. Już nie do Polskiego, tylko do Teatru Kwadrat, w którym rzeczywiście jestem od trzydziestu lat. Tak naprawdę jednak nigdy po teatrach dużo nie skakałem. Znowu powiem: wszystko jest w porządku.

Co najbardziej zapadło panu w pamięci z pobytu w Łodzi?

- Na pewno miłe wspomnienia, jeśli chodzi o kolegów z teatru. Miałem małą okazję poznać miasto, bo choć mieszkałem wtedy w Łodzi, to jednak często dojeżdżałem do Warszawy. Moja córka dorastała i akurat kończyła gimnazjum. To był pod tym względem dość trudny okres, choć na szczęście nic złego się nie wydarzyło. Oczywiście pamiętam Piotrkowską, wiem też, gdzie był w Łodzi Spatif.

Czy w każdej dziedzinie życia jest pan tak wierny, jak w przypadku teatru?

- (śmiech) Mam jedną żonę, jedną córkę, wszystko pojedyncze. Nie zmieniam także swoich przyjaciół. Tak zresztą zostałem wychowany: w wierności i szacunku. Także w sprawach większych, czyli na przykład: jedna ojczyzna.

Wspomniał pan o szacunku. Podobno nigdy nie brał pan zwolnienia lekarskiego. Przypuszczam, że z szacunku do zawodu.

- W pewnym momencie życie zwolniło mnie z teatru. Na dwa czy trzy miesiące posłało mnie do szpitala, ale to rzeczywiście nie było tradycyjne zwolnienie lekarskie. Jeżeli chodzi o przeziębienia, tego typu sprawy - które wiadomo, że dla aktora pracującego między innymi głosem, są zawsze groźne - to nie zdarzało mi się korzystać ze zwolnień lekarskich. Jakoś zawsze w najważniejszym momencie byłem gotowy do występu. To taki dziwny zawód. Gdy wychodzimy na scenę, stajemy się graną postacią, więc wszystkie choroby i zmartwienia pozostawiamy w garderobie.

W swojej karierze był pan chyba jednym z najczęściej goszczących w telewizji aktorów. Czy to jest miłość odwzajemniona? Czy telewizja była dla pana tak życzliwa, jak pan dla niej?

- To były dawne lata, kiedy byłem częstym gościem na ekranie telewizyjnym. Obecnie zdarza się to dużo rzadziej. Ale telewizji wiele zawdzięczam, dlatego, że to była instytucja, która dawała nie tylko dużą popularność, ale i dużą gimnastykę aktorską. Myśmy uprawiali najrozmaitsze gatunki sztuki aktorskiej, nawet w moim wypadku - od dramatu i tragedii, poprzez komedię i farsę, do estrady i kabaretu. Tak więc to była bardzo dobra szkoła aktorska. Ale wtedy nie było na szczęście jeszcze tych seriali telewizyjnych, telenowel. Graliśmy w prawdziwych sztukach teatralnych i do prawdziwych tekstów, pisanych przez znakomitych autorów.

Telewidzom zawsze będzie się pan kojarzył z "Kabarecikiem Olgi Lipińskiej", także z obrazami Stanisława Barei, u którego zagrał pan we wszystkich filmach. Czy dobrzeje pan wspomina?

- W "Kabareciku..." pracowaliśmy w znakomitym gronie; to była ciężka praca, ale i wspaniała zabawa. Zaś ze Staszkiem Bareja byłem zaprzyjaźniony i on zawsze przed rozpoczęciem zdjęć do kolejnego filmu dzwonił do mnie i pytał: "chcesz zagrać rolę czy epizod?". Zawsze odpowiadałem: epizod.

Czy ma pan jeszcze ochotę, żeby wszystkich w Polsce zaskoczyć czymś jako aktor? Zrobić coś wbrew wizerunkowi, z którym jest pan powszechnie kojarzony?

- Nie. Nigdy nie miałem ochoty zaskakiwać kogokolwiek. A w tej chwili już na pewno nie.

A czy ma pan jakieś niezrealizowane marzenie aktorskie? Kiedyś był to ponoć Cyrano de Bergerac.

- O tak, ale to było bardzo, bardzo dawno temu. Poza tym tyle się już nagrałem, że nie mam żadnych marzeń.

Wygląda na to, że jest pan bardzo pogodzony ze sobą i swoim życiem.

- To prawda. Może to przychodzi z wiekiem. Nie ma się zresztą co szarpać. Lubię to, co robię i cieszę się z tego, co robię. To jest moja recepta na życie: uśmiech, trochę rozumu i dużo radości.

Skoro tak bardzo pan lubi swoją pracę, pewnie nie mógłby robić nic innego?

- W życiu różnie się układa, więc gdybym był do tego zmuszony, pewnie robiłbym coś innego. Na przykład gdyby nie wojna, moi rodzice byliby zamożnymi ludźmi i pewnie mógłbym uczyć się tylko dla przyjemności. Ale chyba rzeczywiście od zawsze chciałem być aktorem.

"Długie toto, jak Don Kichot przynajmniej, chude toto, gęba pociągła i mizerna, nos orli niestety, uszy odstające, a do tego od dołu takie długie nogi, a od góry takie długie ręce. Czerwony Kapturek mógłby omdleć" - to pana słowa o sobie samym...

- No proszę (śmiech)... Grałem Don Kichota, ale jestem raczej zakochany we Fredrze...

Ma pan tak olbrzymie doświadczenie aktorskie, że aż dziwię się, że nie jest pan profesorem w jakiejś szkole teatralnej...

- Proponowano mi, ale nie mam talentu belferskiego. Z przyjemnością natomiast belfruję moim młodym bardzo kolegom. To znaczy, staram się im pomagać, tak jak mnie pomagali moi starsi koledzy. Ale w sensie profesjonalnym, zawodowym, być nauczycielem akademickim - to jednak nie dla mnie.

Mówi się czasem, że osoby, które opowiadają na scenie żarty, tak naprawdę są bardzo smutne. Jak to jest z panem?

- Może smutny nie jestem, ale w życiu jestem na pewno normalnym, poważnym człowiekiem. Zawód to jest zawód, a życie prywatne to moja forteca.

To czy jest pan optymistą, czy pesymistą?

- Jestem optymistą stuprocentowym.

Spokojniej się chyba wtedy żyje...

- Lubię spokojne życie. Jestem domatorem, lubię domową atmosferę, czytanie książek, czasem lubię także pomajsterkować w domu. Jestem normalnym człowiekiem.

Pięćdziesiąt lat pracy artystycznej to, mam nadzieję, dopiero połowa, czego panu życzę. Jakie są pana najbliższe plany?

- Cha, cha... bardzo dziękuję za to życzenie. Najbliższe plany to właśnie występ w Łodzi, potem w Poznaniu i takie właśnie wyjazdy, głównie z Teatrem Kwadrat, zajmą mi jakiś czas. No i będziemy szykowali premierę na niechlubne moje pięćdziesięciolecie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji