Arcybajeczka dla dorosłych
Nie trzeba od razu dorabiać ideologii do sztuki i dlatego niepotrzebnie Zbigniew Rudziński tłumaczy się z tego, że napisał libretto do "Manekinów" według Brunona Schulza. Napisał, bo mu się Schulz podobał i koniec. Równie dobrze mógł je napisać według książki telefonicznej - pod warunkiem, że oparłby je na równie dobrym pomyśle inscenizacyjnym i opatrzył równie atrakcyjną muzyką. Bo to w głównej mierze decyduje o sukcesie "Manekinów" na Scenie Kameralnej Teatru Wielkiego w Warszawie.
Trudno sobie wyobrazić lepsze połączenie: świat koszmarów sennych Schulza, urealniony sadystyczną plastyką scenografii Janusza Wiśniewskiego i wprowadzony w ruch prawie choreograficzną koncepcją reżyserską przez Marka Wrzesińskiego; ten świat nagle ożywa dziwnym, mechanicznym życiem; zaczyna się teatr w teatrze, bo widzowie siedzą na scenie, na której jest druga scena, na której właśnie rozgrywa się nierzeczywista opowieść o twórcy i tworach jego wyobraźni.
Mniejsza o to, co autor chciał powiedzieć. Z tego, co się widzi, można sądzić, że manekiny, jak w baśni o uczniu czarnoksiężnika, wymykają się spod kontroli starego Jakuba.
Teatr to czy balet? Opera czy pantomima śpiewna?
Muzyka Rudzińskiego, eklektyczna w założeniu, to czaruje łatwą kantylenką, to siecze anomalnymi frazami, to chichocze nachalnym cytatem operowym, ale jest i dyskretna, i bogata zarazem, przy czym aż kapie od kolorów, co tym bardziej zaskakuje, że w orkiestrze jest tylko siedem osób. Dyryguje Robert Satanowski. Pamiętam go z "Sonaty Belzebuba" we Wrocławiu. Lubi takie niezwykłości, wkłada w nie świadomość i serce. Tak było i tutaj.
Żałowałem, że śpiewacy lekceważą sobie dykcję. W utworze, w którym syntetyczne postacie operują hasłowymi tekstami, słowo jest szczególnie ważne - nie mówiąc o tym, że w ogóle libretto jest po to, by je widz usłyszał. Dlatego mam pretensje prawie do wszystkich: największą do Jerzego Artysza, choć tak pięknie zarysował postać i przejmująco zaśpiewał partię nawiedzonego Jakuba; mniejszą do Ireny Ślifarskiej za doskonałe wykonanie trudnej roli i bardzo wymagającej partii wokalnej Królowej Dragi, również do nie dość okrutnej Ewy Gawrońskiej w roli Magdy Wang, a pełnej ciepła w roli służącej Adeli, najmniejszą jednak do dwóch gadających mowośpiewem niesamowitych szwaczek, Jolanty Witkowskiej i Katarzyny Klejne oraz do Dariusza Walendowskiego w roli tańczącego Edzia Kaleki, który uosabia zresztą całą nienawiść Rudzińskiego do konwencji operowej.
Reszta obsady bez zarzutu: brutalny Julian Kowalczyk jako Anarchista Luccheni, Bernard Brzoza, Aleksander Czajkowski-Ładysz i Michał Stojek jako Manekiny, tak pasują do tej jednolitej konwencji, że trudno ich odróżnić od kukieł, tym bardziej, że Irena Biegańska wszystkich świetnie poubierała, a charakteryzacja sprawia, że nawet w pierwszej chwili myślałem, iż z pościeli podnoszą się dwie żywe dziewczyny, tylko pomalowane na biało.