" ... skomplikowane mamy czasy..."
Na pierwszy rzut oka Bałałajkin przypomina Chlestakowa. Zwłaszcza gdy opowiada, jak ciepłym foczym sadłem przykleił sobie na powrót odmrożony nos. Łże wówczas bez zająknienia, z polotem, niczym Gogolowski bohater w słynnej scenie opowieści o upojnych sukcesach w petersburskich salonach. Te uskrzydlone fantazją łgarstwa brzmią wręcz absurdalnie. Ale na tym chyba koniec oczywistych podobieństw. Bałałajkin, zwłaszcza w oryginale, w "Idylli współczesnej" - bywa prawie groźny. Z cynizmem podejmuje się najróżniejszych łajdactw, które stanowią jego profesję. Brak mu przy tym i lekkości, i wdzięku. W porównaniu z nim Chlestakow jest śmieszny, a na pewno niegroźny, zaś do łotrostw skłania go raczej głupota otoczenia niż własne wyrachowanie i spryt. Bałałajkin w interpretacji Marka Bargiełowskiego w Teatrze Dramatycznym jest właśnie sprytny i pełen służalczości. To szczwany lis, który zjawia się w samą porę tam, gdzie go potrzebują, by ubić podejrzany interes. Tyle, że ten lis uwikłany jest we własne, rodzinne sidła, bo okazuje się udręczonym żywicielem żony oraz ośmiu córek, z czego nie rodzi się żaden rozdzierający dramat, a tylko zjadliwa komiczna puenta. Bargiełowski nie pozwala zresztą odbierać Bałalajkina jako demonicznego reprezentanta toczącej Sankt-Petersburg minionego wieku demoralizacji i korupcji, podobnie jak Ludwik René nie daje nam uwierzyć, iż sztuka ta atakuje tyranię carskiego samodzierżawia. Bałałajkin jest więc postacią zabawną, o rysach wręcz groteskowych - w wystudiowanym a usłużnym przegięciu ciała, w zalotnych lansadach wokół zwierzchników, które osiągają apogeum w tanecznych pas na stole w kancelarii policji i - w charakteryzacji. Przypomina figury z obrazów Fiedotowa czy z rosyjskich karykatur dziewiętnastowiecznych (celny ich zestaw przynosi program przedstawienia). Jest to rola konsekwentna w rysunku całości i poszczególnych detalach, jedna z najlepszych w spektaklu.
Tropem groteskowego przejaskrawienia idą także inni wykonawcy. Jan Tomaszewski, stosujący farsowe rozwiązania, jako pułkownik Rededa, ma brawurową scenę spotkania w domu utrzymanki kupca Paramonowa, której sam jest utrzymankiem. Stosuje z powodzeniem, by wspomnieć tylko napady śpiączki, punktowane z wyczuciem sytuacyjnego komizmu i niezawodnie śmieszne. Drogę farsowych efektów wybrał również Krzysztof Orzechowski jako Kszepszyciulski - policyjny dyplomata, czyli mówiąc ściślej - donosiciel. Trafne w scenie karcianej rozgrywki, stają się jednak w miarę rozwoju akcji coraz bardziej monotonne. Najdojrzalszą bez wątpienia pod względem kompozycji propozycję dał Zygmunt Kęstowicz jako Iwan Timofiejewicz, naczelnik policji walczący z przejawami "rewolucyjności". Ma on momenty znakomite, zwłaszcza gdy jako jego oponenci występują przyjaciele Głumow i Gawędziarz. Celne są w tym przedstawieniu, warto dodać, także niektóre epizody - na przykład para fałszywych świadków w wykonaniu Marka Obertyna oraz Eugeniusza Nowakowskiego. Komizm tego duetu oparty został na precyzyjnie wyważonych przeciwieństwach reakcji, które płyną z odmiennych temperamentów obu Pierekusichinów. Jednak tylko część zespołu potrafiła znaleźć własny ton w stylistyce wyznaczonej satyrą, farsą i groteskową deformacją. I nie mogło stać się inaczej z tego powodu, iż sama materia tekstu stawiała założeniom reżysera opór. Ludwik Rene dążył do - jak sam określił w programie - wodewilowego charakteru przedstawienia. Temu służy interesujący w zamyśle, a mniej udany w realizacji układ tekstu, czy raczej jego opracowanie dramaturgiczne. Adaptację powieści Sałtykowa-Szczedrina pt. "Idylla współczesna", dokonaną przez współczesnego radzieckiego satyryka Sergiusza Michałkowa, reżyser poszerzył o wiersze Mikołaja Niekrasowa. Miały one posłużyć mu za pretekst do wprowadzenia muzyki, partii śpiewanych, także kupletów, "przeplatając akcenty liryczne i satyryczne". O ile sam pomysł wykorzystania wierszy, któremu impuls dała ponoć zbieżność postaci Gawędziarza z Idylli oraz satyry Niekrasowa o "czynownikach", noszącej tytuł "Gawędziarz", wydaje się umotywowany, o tyle trudno zaakceptować konsekwencje, jakie niesie w spektaklu. Poezja Niekrasowa stanowi w nim ciało obce. Wprowadzona jest często wbrew logice akcji i kompozycji. Najbardziej niezręczna okazuje się metamorfoza Młodego Człowieka (Tomasz Stockinger), który - z petenta Bałałajkina - w domu publicznym Darii Siemionowny przemienia się w komentatora akcji, by zwrócić się do publiczności z nie najzgrabniejszym tekstem, a następnie recytuje strofy "Tyś mi zawsze piękności wcieleniem" w miłosnym duecie z Pauliną (Joanna Pacuła). Przy czym wykonanie zadań aktorskich przez oboje aktorów nie budzi zastrzeżeń - dobrze mówią, nieźle śpiewają, sprawnie wykonują taneczne kroki, natomiast budzi je ich sens.
Pozostałe utwory - m.in. Kołysanka, Burza, Współczesna oda - łączą się z poszczególnymi sekwencjami znacznie płynniej i szczęśliwiej, ale nie znaczy to, iż rzeczywiście tworzą wodewilowy charakter przedstawienia. Jest ono w gruncie rzeczy niespójne, bo zachwiana została równowaga pomiędzy obrazami i częściami. Pierwsza z nich to lekko prowadzona komedia z subtelnie przewijającym się motywem muzycznym, co nie wystarcza przecież na wodewil. Druga natomiast, choć ze śpiewami, tańcami i farsowymi gagami, wydaje się być innym nieco teatrem, wątłym zresztą jako samodzielna całość.
Są tu wprawdzie sceny aktorsko i reżysersko świetne - choćby finałowy bankiet weselny. Rozwija się on z żelazną logiką i precyzją od wstępnych ceremonii po biesiadę za długim stołem, na którym, lawirując pomiędzy obfitą zastawą, Faina tańczy frywolnego czardasza. Mirosława Krajewska prezentuje w tej roli swobodę, temperament i wdzięk, łącząc harmonijnie zadania muzyczne z dramatycznymi. Nie po raz pierwszy zresztą oglądamy ją w tego rodzaju roli wymagającej niebagatelnych predyspozycji - dość wspomnieć Basię z Krakowiaków i górali, przygotowaną w T. Dramatycznym również pod kierunkiem Ludwika René. Sygnalizowane dotąd zabiegi reżyserskie tworzą pewien dystans wobec świata przedstawionego Bałałajkina i spółki. Podkreśla go i scenografia Marcina Stajewskiego, w której szare tło ramy scenicznej i kulis modyfikują inne w każdym obrazie rekwizyty, meble i elementy dekoracji, umocowane na widocznym sztankiecie. Każda taka zmiana wprowadza odmienną gamę kolorystyczną, np. błękitów, zieleni, różów, fioletów. Takie potraktowanie dziewiętnastowiecznych realiów, wpisanych w tekst, dalekie jest od jakiejkolwiek opisowości, choć w kostiumach i meblach zachowane zostały cechy stylowe. Stajewski daje skrót plastyczny, dość przykry notabene w kilku obrazach dla oczu - natomiast przejrzysty w dążeniu do umowności miejsca akcji, do zaznaczenia teatralności przyjętej konwencji.
Im silniej jednak realizatorzy starają się zaznaczyć ów dystans, także przez liczne a zgrabne nieraz odwołania do różnych teatralnych konwencji i stylistyk, tym bardziej tracą one na wadze wobec nośności samego tekstu. Zwłaszcza zaś wobec kwestii Głumow a (w tej roli Witold Skaruch) i Gawędziarza (Andrzej Szczepkowski). Cóż to za duet, ta para liberałów, którzy przyjęli za dewizę życiową hasło "przeczekać"! W stosunku do nich śmieszne stają się jakiekolwiek zabiegi dystansujące, bo ów dystans zawiera się już w tym, co mówią i jak mówią o sobie samych oraz innych. Oczywiście - dystans odautorski, bezlitośnie przecież ironiczny. Postawa biernej niezależności, jaką przyjęli obaj staje się w miarę rozwoju wydarzeń coraz bardziej dwuznaczna. Z pozycji widza przechodzą niepostrzeżenie na pozycję donosiciela i aferzysty. Ze strachu przed utratą spokoju godzą się na kolejne świństwa, drżąc, by nie posądzono ich o "nastroje" czy "sympatie". Owa "dyspozycyjność" ludzi inteligentnych i wykształconych przechodzi w Bałałajkinie i spółce różne stopnie, od wykrętnych dywagacji i rozmyślań, po bezpośredni udział w herbatkach u naczelnika policji i brudnych transakcjach, jak fałszywy ożenek kochanki Paramonowa. Ale bez przesady... Nie ma w tym przedstawieniu dramatów serio czy poruszających tragedii. Nie ma też pasji i goryczy oryginału Sałtykowa-Szczedrina. Widzom proponuje się kulturalną zabawę, w której odzywa się i ironia, i żart, i głębsze znaczenie, a za przewodnika służy Gawędziarz. Sukces tej roli polega przede wszystkim na tym, że figurę z punktu widzenia tzw. moralności i etyki dość szpetną uczynił Szczepkowski w całym jej łotrostwie - nieodparcie sympatyczną. Przez jeden zasadniczy, a zdawałoby się drobny zabieg - zaakcentowanie świadomości owych łotrostw, które Głumow rozgrzesza słowami: "skomplikowane mamy czasy". Wiem, ten komplement brzmi podejrzanie i paradoksalnie, ale trzeba zobaczyć Szczepkowskiego, by docenić łotrostwa inteligentne oraz bezczelne w mistrzowskim manipulowaniu ludzkimi słabościami oraz głupotą. Doprawdy, na scenie T. Dramatycznego mają one wiele uroku.