Artykuły

Ewa Złotowska: Ta pszczółka umęczyła mnie niemal do nieprzytomności

Ewa Złotowska od dekady występuje w spektaklu "Klimakterium", ale najbardziej znana jest z głosu, którego użyczyła Pszczółce Mai w kultowej kreskówce z lat 80.

Ma pani góralski temperament?

- (śmiech). Nie wiem, czy jest góralski... Mam swój temperament, jest go dość dużo i staram się mu sprostać. Ciągle chce mi się coś nowego robić. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo dokładam sobie nowych zajęć i stresów, a przecież każda praca zawodowa i tak jest stresująca. Jednak lubię ten pewien rodzaj adrenaliny, który pcha mnie do przodu. Usiąść na laurach jest łatwo, tylko co z tego? Człowiek umiera wtedy ze starości. Ja wolałabym umrzeć w biegu.

Wyjaśnijmy tylko, że urodziła się pani u stóp Giewontu, w dodatku miesiąc przed terminem. A to dlatego, że pani mama wybrała się na górski szlak.

- To był więc przypadek, a z dziada pradziada jestem warszawianką. I tak się rozglądam dzisiaj po tej Warszawie i stwierdzam, że jest coraz mniej tych warszawiaków...

Wspomniała pani o zawodowym stresie. Wielu ludzi twierdzi, że zawód aktora jest bezstresowy.

- Ha! Wszystko zależy od tego, jak do tego podchodzimy i na jakim etapie jesteśmy. Pierwszy etap jest pracą twórczą. Trzeba myśleć, jak to wszystko ulepić. W drugim trzeba porozmawiać z koleżanką i kolegą o tym, co ma z tego zakwitnąć. A kolejny etap to atak na widza i to również jest stres. Publiczność trzeba sobie przywłaszczyć, urobić już od chwili wejścia na scenę. Trzeba ją, brzydko mówiąc, wziąć za twarz, żeby wciągnąć ją w problemy sceniczne i sprawić, by daną postać pokochała albo chociaż polubiła, zrozumiała i się nią zmęczyła. To jest harówa, ale jak już się tę publiczność złapie, to radość jest wielka. I czerpie się z tego energię i rozpoczyna się wspólna zabawa. To jest właśnie ta wyższość teatru nad czymkolwiek innym.

Ma pani bardzo artystyczną duszę.

- I to pod każdym względem, ponieważ lubię tworzyć. I w domu, i w ogrodzie, i kostiumy lubię sobie tworzyć. Staram się bawić życiem, bo nie jest wtedy nudne.

Ponoć w dzieciństwie chciała pani zostać piosenkarką?

- I skończyłam nawet szkołę muzyczną! Śpiewałam długo, ale przez moją chorobę nie potrafię dzisiaj trzymać oddechu. Śpiewam, ale nie za bardzo się tym chwalę.

Na skrzypcach i fortepianie też czasami pani jeszcze gra?

- Niestety, ręka już nie jest ta, a poza tym wyją moje psy, kiedy zaczynam grać (śmiech)... A ja nie chcę im sprawiać przykrości. Nigdy nie byłam wirtuozem, ale długo grałam na tych skrzypcach. Miałam i mam małą rękę, ale od czasu do czasu piłowałam trochę wióry.

Chociażby w latach 80., kiedy wyjechała pani z estradą do Libanu i Syrii.

-

- coś nowego się robi i pewne rzeczy odstawia się na bok. A wyjechałam po wybuchu stanu wojennego. W Polsce było mało pracy, a dla mnie żadnej. Z drugiej strony bardzo chciałam wyjechać, bo czułam się osierocona. Marzyło mi się coś egzotycznego. Z Kaziem Mazurkiem i Jackiem Jodłowskim stworzyliśmy trio muzyczne i wyjechaliśmy. Znałam francuski, więc śpiewałam w tym języku i prowadziłam cały program. Po polsku też czasami śpiewałam. Ówczesna sytuacja polityczna w tych krajach również nie była wesoła (w latach 1982-1985 trwała wojna libańska - przyp. red.), ale za to ta egzotyka, przyroda, ludzie, jedzenie... I jak stamtąd wróciłam, to kupiłam sobie ogród. W Libanie i Syrii prowadziliśmy bujne życie towarzyskie. Wożono nas samochodem przez dolinę Bekaa. Czasami na przejściach granicznych kazano nam otwierać futerały od instrumentów, a nawet grać, bo musieliśmy udowadniać że naprawdę jesteśmy muzykami!

To dużo mieliście tych przygód.

- Często ekstremalnych. Inie za bardzo chciało mi się wracać do Polski... Poznałam tam francuskiego inżyniera, który podkreślał, że w Polsce nic nie ma poza octem. Namawiał mnie do przyjazdu do Francji. Bardzo chciałam jechać...

Ale?

- Mama mnie ugadała, mówiła, że jest chora, że źle się czuje i chce, żebym wracała do kraju. Wróciłam. I kiedy wysiadłam z samolotu, pomyślałam: "Boże, co ja robię?". A panowie celnicy spoglądali na mnie chłodnym wzrokiem.

Wtedy była już pani po studiach reżyserskich, ukończonych w Sankt Petersburgu.

- Przez rok pracowałam w urzędzie, ale to nie było dla mnie. Po powrocie z Libanu i Syrii po telewizji tłukła się już "Pszczółka Maja" i pojawiło się dużo propozycji. Nigdy nie lubiłam jednak programów estradowych dla dzieci, ponieważ były one strasznie monotematyczne. Zanim znalazłam coś dla siebie, miałam potworną depresję. Przy zdrowych zmysłach trzymała mnie jedynie praca w radiu. Nie było wesoło, ale zaczęło się coś dziać. Rozpoczęłam pracę w reżyserowaniu dubbingu i to stało się moim drugim domem.

Ma pani pewnie już dość pytań o tą pszczółkę Maję?

- No tak, bo to przecież już przeszłość.

Ale ja muszę o nią zapytać...

- No dobrze.

Jej fenomen zaczął się jeszcze przed pani wyjazdem do krajów arabskich?

- Tak, bo nagrywałam ją zaraz po studiach w Sankt Petersburgu (ukończyła je w 1979 - przyp. red.) Ta popularność Mai rozpoczęła się od razu, tylko ja od niej uciekłam. To była pierwsza fabularyzowana dobranocka i rozpoczęły się spotkania z dziećmi. To był amok, ta pszczółka umęczyła mnie niemal do nieprzytomności. Oceniam to jednak jako jedną z moich przygód, która trwała ze trzy lata.

Na koncertach Zbigniewa Wodeckiego widownia często domaga się tytułowej piosenki tej bajki.

- Powiem panu jeszcze coś. Pracowaliśmy przy niej na starym sprzęcie i nagrywaliśmy całe sceny za jednym razem, co było upierdliwe. Dziesięć osób przy jednym mikrofonie stało. Nie daj Boże pomyłki, bo trzeba było nagrywać od początku. Drugą część nagrywaliśmy już

pojedynczo, ale wszyscy i tak tęsknili za starą częścią.

Wydaje mi się, że sukcesu "Pszczółki Mai" trzeba chyba upatrywać w burej i ponurej polskiej rzeczywistości lat 80.

- Tak! Nic się wtedy nie działo. Dodam też, że ta bajka to jedyna z moich prac dubbingowych, która się zachowała. Przed "Pszczółką Mają" robiłam bardzo dużo filmów Disneya, nie tylko rysunkowych, ale i aktorskich. Podkładałam głos w dwóch filmach kinowych "Pippi Langstrumpf", gdzie do studia przylatywałam jeszcze z Sankt Petersburga. W serialu "Podróże Jaimie'go McPheetersa" z początku lat 60. grał młody Kurt Russell, a ja podkładałam jego głos! W "Przygodach Tomka Sawyera" grałam dwie postaci. I te wszystkie ścieżki dźwiękowe w stanie wojennym zostały zniszczone. Ostały się jedynie te Mai, bo bajka na bieżąco leciała w telewizji. To przykre.

Liczyła pani, ile razy wystąpiła na scenie w spektaklu "Klimakterium"?

Nie, ale gram w tej sztuce już dziesiąty rok.

To chyba męczące?

- Na pewno czasami nużące, ponieważ w kółko powtarza się to samo. Różnicą, a przez to atrakcją i urozmaiceniem jest to, że gramy w różnym składzie, ponieważ mamy dublury. Poza tym za każdym razem jest inna publiczność i inne miejsce.

Grała pani na jednej scenie z Krystyną Sienkiewicz?

- Przez jakiś czas tak, ale później Krysia odeszła i przyszła inna koleżanka.

Pytam, ponieważ macie z panią Krystyną podobne głosy.

- (śmiech). To prawda, mamy takie właśnie głupie głosy.

Dlaczego głupie?

- (śmiech). No dobrze, charakterystyczne.

Można dzisiaj panią obejrzeć w dwóch częściach "Klimakterium" i spektaklu "Dwie połówki pomarańczy".

- Sporo tego jest. Mam też inne zajęcia, które wypełniają czas. To są spotkania, radio, dubbing. Co prawda dzisiaj, w związku z pewną moją przypadłością, już mało pracuję samym głosem, ponieważ mam kłopot z płynnym mówieniem. Generalnie jednak nie brakuje mi zajęć.

A ma pani czas na odpoczynek?

- Nie. Przez lata życiowego młynu wyrobiłam w sobie nieumiejętność odpoczywania. W zasadzie odpoczywam tylko wtedy, kiedy śpię. Ciągle coś się dzieje. Mam duży dom, duży ogród, dużo zwierząt. Wie pan, taki ciągły wiatrak.

Czytałem, że trochę tych kotów i psów w pani domu mieszka.

- Z nimi jest różnie. Niektóre nas opuszczają, inne zdychają z powodu choroby czy starości. Ale odciążamy schroniska i zabieramy z mężem te słodkie i kochające maleństwa. Nie mamy dzieci, ale za to mamy dzieci zwierzęce, którym trzeba poświęcać mnóstwo czasu. No i ten ogród, który jest pewnym rodzajem relaksu, ale też pracy fizycznej. Przemierzam kilometry, co powoduje, że jestem głównie zmęczona.

Ale chyba pani mąż, Marek Frąckowiak, również aktor, panią wspiera?

- Nie. Nie znosi pracy w ogrodzie i wszystko spada na mnie. Marek chętnie się wykręca różnymi chorobami i przypadłościami. Swoją drogą, najzdrowszy też nie jest. Ale stawił czoła rakowi i pod tym względem jest w porządku.

Znalazłem jeszcze jedną ciekawą historię: jako nastolatka występowała pani z Danielem Olbrychskim w "Zemście" na szkolnej scenie w liceum.

- Daniel zagrał Papkina, a ja Klarę. Myśleliśmy nawet, żeby powrócić razem na scenę. I kto wie, może uda się to zrealizować? Zamierzam też napisać drugą część książki o zwierzętach. Zabieram się za nią ponad 10 lat, ale na głowę wchodzą mi koty i psy, które są nachalne w swoich uczuciach.

Naprawdę ma pani w sobie dużo tego temperamentu!

- Ja już tak mam od przedszkola. Nigdy się nie nudziłam. Po szkole chodziłam na sanki, łyżwy, rytmikę, balet, śpiew, teatrzyki dziecięce. Wszystko zaczęło się pełnym tempem i nie mogę wyhamować na starość.

***

Ewa Złotowska urodziła się w 1947 roku w Zakopanem, a dokładnie u stóp Giewontu. Całe życie mieszka w Warszawie. Oprócz aktorstwa w filmie i teatrze związana z estradą i dubbingiem. W 1965 roku wstąpiła do studenckiego Teatru Satyryków. Stamtąd, dzięki Stefanii Grodzieńskiej, trafiła do serialu telewizyjnego "Szklana niedziela". W tym samym czasie zdała egzamin aktorski i uzyskała dyplom ze śpiewu. Studiowała reżyserię w Instytucie Teatralnym w Sankt Petersburgu. Współpracowała m.in. z Teatrem Scena Prezentacje w Warszawie. Na ekranie najbardziej znana dzięki rolom dubbingowym, w tym pszczółki Mai. W 2004 roku ukazała się jej książka "Największe miłości świata".

Źródło: Klimakterium.art.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji