Artykuły

Włoska finezja w muzyce i lekkość na scenie

"Włoszka w Algierze" Gioacchino Rossiniego w reż. Jitki Stokalskiej w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

Warszawska Opera Kameralna sezon artystyczny 2016/2017 na macierzystej scenie postanowiła rozpocząć "Włoszką w Algierze" Gioacchino Rossiniego, spektaklem już leciwym, zrealizowanym bowiem przez Jitkę Stokalską w roku 1998. Wybór ten jednak wydaje się być w pełni uzasadniony, kiedy w zespole posiada się artystkę tej klasy co Anna Radziejewska.

Dzieło, wykonywane przy al. Solidarności w oryginalnej wersji językowej kompozytora "Cyrulika sewilskiego", czyli w języku włoskim, nie należy do tych, które pojawia się w repertuarach operowych najczęściej. Powód jest oczywisty. Utwór ten wymaga zespołu solistów najwyższej próby. Partytura Rossiniego zawiera wiele fragmentów, które nie łatwo jest pokonać mało doświadczonym śpiewakom. Obok wspomnianej Anny Radziejewskiej, która była tego dnia w biegłości koloraturowej poza wszelką konkurencją, mogli się podobać również Andrzej Klimczak jako Mustafa, Piotr Kędziora w roli Taddeo i Sławomir Jurczak w niewielkiej, ale istotnej dla przebiegu akcji postaci Haly'ego. Nie obyło się jednak bez niezbyt przyjemnego zgrzytu, którego dostarczył Leszek Świdziński wyraźnie niedysponowany w partii Lindoro. No cóż, taka przypadłość może zdarzyć się każdemu, a dla tej wymagającej partii o dublera nie jest dzisiaj łatwo. Już pierwsza aria najeżona jest tak ogromną skalą trudności, że bez pełnej dyspozycji nie da się tych nut pokonać. Dodajmy, że Leszek Świdziński jest w obsadzie "Włoszki w Algierze" od osiemnastu lat, co musi budzić podziw dla tego naprawdę utalentowanego śpiewaka.

Jitka Stokalska, nie próbująca ucieleśniać warstwy narracyjnej we wszystkich jej znaczeniach, zdecydowała się na taką ilość dawki absurdu, by nie odwracać uwagi widza od interpretacji karkołomnych partii solowych. Jej pomysły inscenizacyjne nie są pozbawione wdzięku, a niektóre szarże aktorskie szczerze śmieszą publiczność. Wielka w tym zasługa Andrzeja Klimczaka, a partia Mustafy jest pod względem emisyjnym bardzo wymagająca, bo zawiera wiele wysokich dźwięków niemalże koloraturowych, i Piotra Kędziory, którzy potrafią traktować swoje postacie z przymrużeniem oka, są do nich zdystansowani i nie traktują ich zbyt serio. Podobnie było w ansamblach, precyzyjnie - a to u Rossiniego podstawa - wyśpiewywanych przez chórzystów. Popularna opera komiczna Rossiniego jawi się dzięki temu - pomimo upływu lat od premiery - jako dzieło inscenizacyjnie atrakcyjne; jeśli nawet pozornie skomplikowana fabuła trąci myszką i nie zostanie przeniesiona w inne realia (przypomnijmy, że w późniejszej realizacji w TW w Łodzi Michał Znaniecki przeniósł akcję z krainy Orientu XVII wieku do Hollywood lat dwudziestych wieku XX) może być zabawna poprzez stawianie w cudzysłów naszego stereotypowego podejścia do mentalności charakterystycznej dla państw muzułmańskich. Ważne by w tym wszystkim nie zgubić finezji i lekkości poczucia humoru kompozytora zawartej w partyturze. A różnorodność w sposobach opowiadania historii udaje się osiągnąć również dzięki scenografii Łucji Kossakowskiej, która w kształt scenicznej rampy wpisuje przesuwane obrazy w masywnych ramach. Taka metoda bardzo dobrze komponuje się ze światem wewnętrznym dramatu, nie burząc teatralnej iluzji i jednocześnie poprzez przyjętą formułę zabawy, niekiedy nawet parodystyczną, potęguje groteskowy kształt przedstawienia i jego silnie umotywowaną eklektyczność środków wyrazu. Stokalska potrafi udanie łączyć operową predylekcję do celebrowania zdarzeń z komizmem sytuacyjnym. A konstrukcja przestrzeni jest również pretekstem do gry z teatralnym rekwizytem, którym staje tutaj nawet opadający "arras" oddzielający od siebie poszczególne sceny i dający szansę na zmianę dekoracji. Dobrze, że w tej lekkiej i delikatnej komedyjce udało się zachować umiar - wiadomo nie od dziś, że próba spotęgowania niedorzeczności zawartych w libretcie raczej efektu scenicznego nie spotęguje. Może najwyżej zaowocować nudą, czego w Warszawskiej Operze Kameralnej udało się uniknąć.

Bardzo ciekawie poprowadziła postać Izabelli wspomniana już Anna Radziejewska, która potrafiła w bardzo przemyślany i inteligentny sposób uwodzić mężczyzn. A kręciło się ich obok niej co najmniej kilku, zatem było w czym wybierać. Radziejewska posiada niezwykłą zdolność bardzo naturalnego korzystania z tego, co może wyrazić mimika, spojrzenie i co może znaczyć najmniejszy sceniczny gest. Jestem pełen podziwu dla tej śpiewaczki, której technika imponuje pięknym dźwiękiem, szlachetnym i stylowym brzmieniem, lekkością i finezją zarówno w górnej i dolnej skali.

Muzycznej uczty dopełniła tego wieczoru bardzo dobrze przygotowana i starannie grająca orkiestra pod batutą niezawodnego Rubena Silvy. Rossini uwodził zarówno pełnią liryzmu, jak i kpiną zawartą w nagłych zwrotach akcji. Precyzja wykonania, logika i zaangażowanie wszystkich instrumentalistów godne są największej pochwały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji