Artykuły

Więcej niż rodzinny obiad

Niebanalny tekst. Autorska interpretacja. Dobre aktorstwo, za którym idą postaci bliskie widzo­wi. Sceniczna prapremiera ostat­niej sztuki Juliusza Machulskie­go "Brancz" w łódzkim Teatrze Powszechnym łączy wiele atu­tów. Składają się one w coś wię­cej niż modelowe wprowadze­nie do repertuaru współczesne­go tekstu dramatycznego. Ów naddatek, indywidualne odczy­tanie tekstu, był tu wręcz konie­czny, bo sztuka zaistniała naj­pierw w odautorskiej reżyserii w Teatrze Telewizji. I właśnie ja­ko komedia. W Łodzi Michał Siegoczyński odwrócił w "Branczu" proporcje. Zamiast uprawiać "oglądanie świata przez odwró­coną lornetkę, która pewne rze­czy pomniejsza", a dramat życia zmienia w komedię (jak robi An­drzej Mularczyk), potraktował komediowość "Branczu" jako właściwy dla współczesnego człowieka sposób bagatelizowa­nia zdarzeń i relacji.

Reżyser "dociążył" sztukę wydobywając z niej tony tragi­komiczne, i podkręcił emocjonalność członków spotykającej się przy stole rodziny, świadomy chyba, że przecież im bardziej się od siebie oddalamy, tym większą pracę musimy wykonać, by się pogodzić. Tak jest z reagującym emocjonalnie Szymonem (Artur Zawadzki pokazał, że lepiej spra­wdza się w rolach o dramatycznym potencjale, niż w czysto far­sowych), który nie szczędzi chwili, by wypomnieć matce, Alicji, jej potknięcia, choćby w scenie z prezentami. Nie wszyst­kie efekty są zadowalające i wia­domo czemu służą, jak scena uczenia polskich łamańców ję­zykowych Olafa (Damian Kulec), hiszpańskiego narzeczonego Ne­li (Katarzyna Grabowska). Cieka­wie poprowadzono postać ojca Neli, Knechta (Krzysztof Franieczek), który odmładza się związkami z kolejnymi partner­kami, bo "miłość nie wybiera".

Na Małej Scenie Michał Siegoczyński wykorzystał środki niedawno ostro dyskutowane, a dziś już mocno przez teatr wy­eksploatowane: oglądanie akto­rów okiem kamery, projekcje. Reżyserzy bez pomysłu sięgają po nie wręcz machinalnie. Siegoczyńskiemu udało się nadać im rangę. Weźmy chociaż scenę wejścia jednej z babć, Alicji (Bar­bara Połomska), która pomyliła hotele. Stateczna i jeszcze bar­dzo dziewczęca Alicja nie przy­znaje się przed rodziną i samą sobą do ułomności (gorzej słyszy, a przez to nie wszystko ro­zumie), udaje nieomylność i przywdziewa maskę osoby wiecznie pogodnej. Alicja prze­chodzi przez kotary, na które rzucany jest obraz rozbuchanej roślinności - wobec świata, któ­ry szybko się zmienia, jest bez­bronna jak liliput. Ogródek przy hotelu bierze za ogród, ho­tel za salon wnętrzarski. Jedna tylko scena kreśli charakter po­staci, którą Barbara Połomska kreuje z konsekwencją do ostat­niej chwili. Drugą postacią, któ­rej nie sposób nie obdarzyć czułością, jest pozornie trzymająca ludzi na dystans Kazia, grana przez Wandę Neumann. Cieka­we, że piękno tych postaci wy­nika z ich słabostek, ale też z godności, z jaką ścierają się z codziennością i obciążającą je przeszłością. A ta ostatnia, gdy niezałatwiona, obciąża młodsze pokolenia, co Machulski wnikli­wie pokazuje w relacji Kazi z cór­ką Martą (Karolina Łukasze­wicz). Cała obsada "Branczu" godna jest pochwał za stworze­nie postaci, które mimo kąśliwości i zacietrzewienia od po­czątku są dla siebie nawzajem ważne. Trudne zadanie przy po­myśle reżysera, by odejść od re­alistycznej konwencji.

Wszystko co ważne, zapisa­ne jest w tekście sztuki, więc ak­torzy mogą siedzieć przy stole, twarzą nie do siebie, ale do pub­liczności, jakby każdy był tam samotny i skupiony na sobie, i mówić. I tak się dzieje, przez to widz konfrontowany jest z pew­nymi pytaniami czy oskarżenia­mi. Kapitalny jest realizowany z konsekwencją zabieg wyma­zania potraw. Postaci jedzą z ostentacyjnie pustych talerzy. Gdy zamawiają wodę lub napój energetyzujący, dostają pozba­wioną napisów butelkę z prze­zroczystym płynem. Czerwone wino też jest jak woda. Pomysł Siegoczyńskiego zasadza się na przekonaniu, że rodzinę kon­stytuuje rytuał wspólnego spo­żywania potraw. Że w rytm jej życia najważniejsze wydarzenia, jak chrzest czy ślub (mimocho­dem mówią o nich postaci), roz­grywają się przy domowym stole. Jeśli postaci spotykają się w hotelu, przy stole ze szkła i stali, a usługuje im młoda mat­ka (Aleksandra Listwan), która nie może być właśnie przy cho­rym dziecku, to nie ma prawa być tam potraw. Nie pełnią roli, jaką przypisuje im rzeczywi­stość. Pewnie dlatego przedsta­wienie kończy jako dodatek do happy-endu scena (w realiza­cji Teatru TV jej nie było) ogni­ska i pieczenia kiełbasek. Scena zbędna, łzawa i z niższego reje­stru niż całe przedstawienie. A także niezgodna z logiką przyjętych znaków - jeśli przed na­prawieniem relacji jedzenie by­ło niewidoczne, teraz postaci nie powinny spotykać się przy ogni­sku z czerwonej żarówki, ale przy prawdziwym ogniu. Zas­trzeżenie można mieć do mikroportów - z powodu pogłosu, efekt ich użycia jest dziwaczny. Śmiało można powiedzieć, że Łódź doczekała się trzech róż­nych charakterem, wartościo­wych scen dramatycznych. Do "Jaracza" i "Nowego" doszusował "Powszechny" z Małą Sceną i ambitnymi, w dużej mierze udanymi realizacjami. Nietrudno wyobrazić sobie widza, który o każdej powie, że to jego scena. Oby nikt tego nie zepsuł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji