Łaskotanie pana Boga
BIAŁOSTOCKI TEATR LALEK na dużej scenie gra spektakl dla dorosłych - "WIELKI TEATR ŚWIATA" PEDRO CALDERONA DE LA BARCA. Reżyser - TADEUSZ SŁOBODZIANEK zabezpieczył się (przed atakiem znawców wszystkiego co hiszpańskie) międzynarodową asystą i zagranicznym protektoratem. Przyjął do współpracy trójkę obcych: ERNESTO MATEO z Hiszpanii, ADRIANĘ NORĘ PIZZINO z Argentyny, JULIANĘ LENSEN z RFN oraz dwójkę Polaków. Wywołał zainteresowanie Ambasady Hiszpanii w Warszawie (wydanie plakatu, obecność na premierze).
Zamysł inscenizacyjny zaczerpnął reżyser z hiszpańskiego auto sacramentale. Było to widowisko grywane na ulicach i dziedzińcach ku uciesze gapiów, zwykle tuż po zakończeniu procesji na Boże Ciało. Tego typu rozrywkę szczególnie upodobano sobie w okresie renesansu. Autorzy autos sacramentales sięgali po tematy do "Nowego Testamentu", ubarwiając rzecz całą pomysłami z własnej rozpalonej głowy, skorej do frywolnych i dalekich od świętości harców.
"Wielki Teatr Świata" napisał jeden z najwybitniejszych dramaturgów "złotego wieku" - Pedro Calderon, postać o dosyć skomplikowanej biografii:, najpierw stały bywalec salonów możnowładców, trochę wojownik, a w końcu filozofujący ksiądz. Wymyślał utwory z gatunku płaszcza i szpady, a także filozoficzno-religijne dramaty, wśród których najgłośniejszym chyba stało się "Życie snem".
Słobodzianek wybrał to bardziej skomplikowane i wnikliwie patrzące na rzeczywistość wcielenie hiszpańskiego pisarza.
"Teatr Świata" to Calderon filozofujący. Oglądamy ludzki teatr, a właściwie warsztat, bo jest to powtórka z dobrze znanych ról. Każda z postaci otrzymuje "coś do zagrania" i wolną wolę (ściśle zresztą określoną przez charakter z góry przydzielonej roli). Możemy sobie popatrzeć jak fatalny użytek robimy z własnego życia i jak się potem szarpiemy, by naprawić to, co jest już nie do naprawienia. Życie doczesne - tak to widzi Calderon - marne jakieś i obliczone na jedno mgnienie, a my - choć zupełnie niebogobojni, jednak zasługujemy na litość.
Scenografia Haliny Zalewskiej powtarza pomysł znany z innej, wcześniej zrealizowanej bajki tego samego reżysera pt. "Historia o Biedaku i Osiołku" (temat zresztą jest jakby ten sam - egzystencjalny). Mamy więc przeźroczystą kurtynę z renesansowym wizerunkiem człowieka wpisanego geometrycznie w Kosmos (geometria Jest idealna), sporządzony nieziemskim cyrklem podział świata na cztery żywioły. W sumie - porządek i harmonia.
Po ścianach krąży masywna muzyka organowa (w dźwiękach znowu inny wymiar). Przesłona za pociągnięciem sznurka wędruje pod sufit. Nikt przed nami nie ukrywa jak to się robi. Z boku po stronie widowni stoi obsługa techniczna i ze stoicką obojętnością czyni swoją powinność. Obsługa jest żywa, w drelichu i z drugim śniadaniem w zębach. Ziemskie po raz pierwszy krzyżuje się z umocowanym wyżej wymiarem.
Pojawiają się postacie, które wezmą udział w tej odwiecznej grze, grze kosmicznej o jasno określonym początku i dobrze znanym finale. Właściciel Kosmosu nazywa się tutaj Autor (Marian Ołdziejewski). Pisze scenariusz i rozdaje role. Prolog jest wyraźnie przydługi. Sensy gubią się w nudnym mentorstwie. Widz ogląda szkolne wprawki i czeka na ten prawdziwy teatr, którego jeszcze nie ma.
Calderon nie idzie tak daleko jak Rabelais. Ludzie postawieni na antypodach nie zamieniają się miejscami (król nie zostaje błaznem ani błazen królem). Ubogi trwa w ubóstwie, prześmiewcy przypada rola wieśniaka, majętny gra króla. Hierarchie są nienaruszalne. Śmiech nie ma wartości relaksującej, jest przytłumiony. Przenicowywanie postaci zostaje wystawione na widok publiczny (dzisiaj już nikt w teatrze nie ukrywa przed widzem umowności). Trochę zabiegów gorseciarskich wokół pierwszej z ulicy dziewczyny i wychodzi... infantka! (jak z płócien Velasqueza). Ktoś inny przedzierzga się w Bogacza, błazen bez entuzjazmu przyjmuje nową powłokę i rekwizyty. Koło fortuny, którego szprychy tworzą przedstawiciele różnych stanów, powoli się rozkręca.
Do akcji wkracza także egzotyczna (w każdym calu hiszpańska) świta Superbii (Mieczysław Fiodorow), zastęp maszkaronów w maskach zwierzęcych o trudnej do rozwikłania symbolice (taka dzika i perwersyjna, bardzo ziemska zgraja). Halina Zalewska wymyśla inteligentną scenografię - tło tworzy drewniana konstrukcja i neutralna ciemna głębia sprzyjająca skupieniu uwagi na planie pierwszym, gdzie odbywa się ruchliwa rewia strojów i rozgrywa ludzki dramat. Są dwie, no może trzy, dobrze zagrane role: Świat (czyli Superbia) w wykonaniu Mieczysława Fiodorowa - taki drapieżny i bezwzględny typ, sprytny policjant Autora, Król - Piotra Damulewicza (aktor gra z pełną świadomością dostępnych środków), a przede wszystkim ponętna Roztropność (Alicja Bach) - świadomy swoich cielesnych uroków, bardzo ziemski żywioł, obłudnica i fajtłapa, rozbrajająco ludzkie, grzeszne stworzenie.
Ale wszystko to na nic. Na nic eksplozje charakterów, zagraniczny protektorat i prawa przysługujące realizatorowi, który porusza się w ramach autos sacramentales, ludowego widowiska, gdzie wszystko jest dozwolone.
Reżyser przedstawienia śmiało korzysta z praw do ekscentryczności i dziwaczności, zestawia wzniosłe z pospolitym. Kiedy jednak zaczyna dworować sobie ze świętości wyraźnie nie można opanować drżenia kolan. Zagrożenie, które zaszkodziło sztuce (osłabiło napięcie, zburzyło dramaturgię) przyszło z nieoczekiwanej strony - po prostu ze środka, wyhodował je w sobie sam reżyser.
Tadeusz Słobodzianek zachowuje się jak początkujący ministrant, któremu pozwolono pobaraszkować. Dokazuje, ale ciągle zerka ku zakrystii. Epatuje erotyką, ale jakoś tak wstydliwie - aktorzy są mechanicznie wyzywający, śmiech staje się sztuczny, a widz - markotny. Realizator wyraźnie męczy się, kiedy grzeszy. Spod hiszpańskich szat wygląda polski świętoszek. Traci cały swój wigor, gdy musi zaaranżować sceny, w których na jednym niskim poziomie spotykają się dwa wymiary - spirytualny i cielesny, kiedy z człowieka wychodzi jego nieokiełznana zmysłowość.
Autor muzyki - Krzysztof Dzierma usiłuje pozbierać i powiązać nitki, które główny realizator po drodze gubi. Pisze muzykę dla Słobodzianka nie po raz pierwszy i nie po raz pierwszy robi to dobrze (są organy, instrumenty bardzo prymitywne, jest - na zakończenie porcja przewiercających mózg decybeli).
Dopiero w akcie drugim, kiedy reżyser przestaje żartować, wychodzi mu lepiej. Finałowa scena, z ludzką kotłowaniną przed strąceniem do piekieł, chwyta z gardło. I tutaj zaczyna się prawdziwy teatr, szkoda tylko, że sztuka się kończy.
Gdyby całe przedstawienie zostało zrealizowane z taką pewnością celu i z takim żarem, mielibyśmy wydarzenie artystyczne. A tak, jest zaledwie przetłumaczone na język polski, podane w sosie hiszpańskim, auto sacramentale, obficie zakrapiane wodą święconą.
O sacramentales, chyba jednak wolę polskie frywolne jasełka, są bardziej profanum. Jeżeli miałabym już coś wynieść, czy raczej zedrzeć z tego przedstawienia ( w szkole uczono mnie, że z teatru zawsze coś "się wynosi"), to byłaby to suknia infantki. Reszta jest mi raczej obojętna.