Za kulisami teatrzyku
Tak, to chyba wszystko - zakończył naszą rozmowę kierownik "Teatru Lalek" we Wrzeszczu. - A teraz muszę panią przeprosić, bo mamy roboczą próbę.
Odprowadził mnie do drzwi i skręcił w lewo. Moja droga prowadziła w prawo. Ale ja jeszcze nigdy w życiu nie byłam w teatrze lalek.. Pokusa była za silna. Chrząknęłam wojowniczo dla dodania sobie animuszu i również skręciłam w lewo.
Kierownik doszedł właśnie do zakrętu, z za którego wyłoniła j się duża gablota, pełna lalek w koreańskich strojach. Nad głową pierwszej wisiał napis "mędrzec". Można to było od razu poznać po gęstym zaroście, zakrywającym mu pół twarzy. Kobieta z dużym koszykiem dźwigała na plecach swoje skośnookie dziecko. Ciekawe, dlaczego nie wsadziła dziecka do koszyka? Dalej stał tragarz, uzbrojony w rodzaj drabinki do przenoszenia towarów. Po kaszubsku nazywa się to podobno "korzena"
Przypomniałam sobie kierownika. Ale nie było go nigdzie. Zatrzymałam się zdetonowana. Dokąd teraz? Spojrzałam w prawo. Na ścianie wisiały akwarele, przedstawiające projekty dekoracji. Barwne i efektowne, przykuły moją uwagę. Ale nagle drgnęłam. Jedna ze scen działa się najwyraźniej na dnie morza! Musiałam to zobaczyć za wszelką cenę. Kto wie kiedy znów będę miała okazję zanurzyć się aż tak głęboko?
Wciąż jeszcze nie wiedziałam, jak się dostać na upragnioną widownię. Jedyną możliwością wydawał mi się tajemniczy loch pod gablotą z lalkami. Spojrzałam w lewo. Zobaczyłam ogromny napis: "Osobom obcym wstęp na próby surowo wzbroniony".
Napis ten natychmiast dodał mi odwagi. Dałam nura pod gablotę i cichuteńko, jak złodziej wsunęłam się na pogrążoną w półmroku widownię. Na sali było tylko kilka osób, zajętych reżyserowaniem sztuki. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Usiadłam skromnie w pierwszym rzędzie i spojrzałam na scenę.
Na tle otoczonej malowniczymi drzewami wyniosłej góry Arirang rozmawiało dwóch koreańskich rybaków. Jeden miał na głowie biały ręczniczek, zawiązany na twarzowy supełek, a na ramieniu jakąś garderobę. Drugi, w zielonym jedwabnym kaftaniku, opowiadał o niedoli Koreańczyków, zmuszonych nędzą do przebywania góry Arirang w poszukiwaniu zarobku w Mandżurii. Widocznie rzecz działa się w dawnych czasach, które znałam tylko z opowiadań babci.
"Biały ręczniczek" był najwyraźniej zmęczony i miał ochotę jeszcze trochę porozmawiać. Ale "zielony kaftanik" był zdenerwowany i pogonił go dalej. Kurtyna zapadła w najciekawszym momencie, kiedy na widoczną w głębi sceny ścieżynę górską zaczął się mozolnie wspinać szereg małych laleczek w kolorowych kaftanikach.
Prawdopodobnie trzeba było zyskać na czasie dla zmiany dekoracji, gdyż niewidoczna orkiestra zagrała piękne, ale rzewne melodie koreańskie. Czułam, że i ja zaczynam stawać się rzewna, ale kurtyna poszła w górę i zobaczyłam na scenie grubego karczmarza, który w swojej koreańskiej karczmie zapalał właśnie efektowną koreańską latarnię. Na progu siedział stuletni staruszek o białych krzaczastych kłębkach brwi i przygrywał na jakimś nieznanym mi bliżej instrumencie. Karczma pełna była rybaków i wieśniaków, do których po chwili przyłączyło się dwóch bogatych handlarzy w odpowiednio bogatych strojach.
Między bogaczami a biedakami doszło do gwałtownej sprzeczki, przy czym trzeba przyznać, że wszyscy mówili po polsku doskonale. Ale bogacze obrazili się na biedaków i wyszli bez pożegnania, co tak zdenerwowało rybaka w zielonym kaftaniku, że popędził za nimi.
Po przerwie, wypełnionej piękną koreańską muzyką, gong za sceną zapowiedział ciąg dalszy. Miałam nadzieję, że teraz nareszcie znajdę się na dnie morza. Ale nagle za sceną rozległ się głośny okrzyk: "Odwołuję gong!"
Przeraziłam się nie na żarty. Czyżby moja niedozwolona obecność została wykryta? Zerwałam się z miejsca jak oparzona, dałam nura pod gablotę i zwiałam gdzie pieprz rośnie.
Ale ja tam wrócę! Muszę dowiedzieć się, dlaczego "zielony kaftanik" tak się zdenerwował? Jak się nazywa instrument, na, którym grał interesujący staruszek? I co słychać na dnie morza?