Dyplom na huśtawce
Na scenie Teatru Powszechnego odbyła się premiera dyplomowego przedstawienia tegorocznych absolwentów PWSTViT - "Letników" Maksyma Gorkiego.
Z reżyserów pracujących w naszym mieście chyba nikt lepiej nie potrafi oddać klimatu estetycznego i duchowego Rosji (i tej carskiej, i tej sowieckiej) niż Jacek Orłowski. Artysta ten umie subtelnymi, acz wyrazistymi kreskami stworzyć wizerunek psychologiczny swoich bohaterów. Jego spektakle zawsze są "ludzkie", głęboko prawdziwe. I zawsze wzruszenie miesza się w nich z gorzkim uśmiechem - a umiejętność tworzenia takiej atmosfery dana jest tylko twórcom naprawdę dużej miary.
Wszystkie powyższe uwagi odnoszą się do najnowszego spektaklu w jego reżyserii. Początkowo pomysł wzięcia na warsztat "Letników" Gorkiego wydawał się co najmniej zaskakujący. Czy owa sztuka - wtórna wobec dokonań Czechowa sztuka, ale w odróżnieniu od dzieł mistrza podlana sosem socrealizmu (oglądamy bowiem "oderwanych od mas pracujących" inteligentów w przededniu wielkich historycznych przemian) - przypadkiem nie zwietrzała i nie powinna trafić do literackiego lamusa? Orłowski udowadnia, że wcale tak nie jest. Oczyścił utwór Gorkiego z propagandowych wtrętów i wydobył zeń przede wszystkim wymiar psychologiczny, a przez to ponadczasowy.
Widzowie siedzą na tym spektaklu pod scenicznym horyzontem. Młodzi aktorzy grają na proscenium i - jak się później okazuje - na usłanej czarnymi płachtami widowni. Początkowo wydaje się to jedynie zwykłą formalną sztuczką, podobnie jak częste "filmowe" wyciemnienia. Okazuje się jednak, że tym razem zabiegi owe doskonale posłużyły budowaniu nastroju. Szczególnie świetnie "gra" w trzecim akcie daleki plan, umieszczony nad ostatnimi rzędami widowni. Majstersztykiem z dziedziny teatralnej magii są sceny końcowe, w których rozbawione towarzystwo wsiada do łodzi po drugiej stronie "jeziora", a na pierwszym planie najpierw służąca Sasza obżera się piknikowymi ogórkami, a potem pijany i zrozpaczony Basow miota się bezsilnie z samowarem w dłoniach (warto dodać, że plastykę ruchu w spektaklu opracowała aktorka Powszechnego, Barbara Lauks). Te efektowne chwyty, polegające na pomysłowym wykorzystaniu przestrzeni teatralnej i rekwizytu (trzeba też zwrócić uwagę na "ogrywaną" niemal przez wszystkie postaci dramatu huśtawkę w drugim akcie) nie wypaliłyby jednak, gdyby nie były wsparte rzetelną pracą reżysera ze studentami.
Jest to spektakl aktorsko niezwykle wyrównany, choć rzecz oczywista, młodym ludziom brakuje niekiedy doświadczenia, szczególnie w kreowaniu postaci starszych wiekiem i "po przejściach". Pomijając tę naturalną trudność, trzeba przyznać, iż wszyscy grający w spektaklu bardzo poważnie podeszli do niełatwego w końcu materiału. Zmierzyli się z nim i udało im się wyjść obronną ręką, a to już bardzo wiele. Wśród postaci kobiecych na pierwszy plan wybijają się dwie ekscentryczki - egzaltowana poetka Kaleria (Sybilla Rostek) i lekko zwariowana, brawurowo zagrana Julia (Agnieszka Dygant). Współczucie budzą też nieszczęśliwa "matka dzieciom" Olga (Karolina Łukaszewicz) i zakochana w młodszym od siebie Własie (Marcin Władyniak) surowa lekarka Maria Lwowna (Monika Badowska). Na osobną uwagę zasługuje studentka II roku, Joanna Król, która właściwie z niczego stworzyła postać służącej Saszy, trzeba przyznać - z dużym dystansem i poczuciem humoru.
Przechodząc do ról męskich, podobnie jest z nikłą w tekście postacią Riumina, fajtłapy, który nie potrafi się nawet zastrzelić - przekonująco wykreował go Krzysztof Artur Janczar. Bardzo dobrzy są Bartłomiej Świderski w roli wiecznie nie zaspokojonego męża lekkomyślnej Julii i Arkadiusz Głowacki jako sfrustrowany małżonek Olgi. Podoba się cyniczny uwodziciel Zamysłow (Michał Staszczak). Blado, niestety, wypadła trójka najważniejszych postaci - adwokat Basow (Mariusz Słupiński), jego żona Warwara (Marta Neuman) i literat Szalimow (Michał Lesień) - ale bo też mieli najmniej wdzięczne, najsłabiej skreślone role, które sprawiłyby kłopot nawet bardziej dojrzałym aktorom. W tym doskonale pomyślanym spektaklu każdy jednak dostał swoje "pięć minut" - nawet akordeonista z Akademii Muzycznej, Waldemar Zybała.