Danie bardziej treściwe?
"Wallensteina" Fryderyka Schillera, trylogię dramatyczną uważaną za jedno z najpotężniejszych dzieł teatralnych, jakie kiedykolwiek powstały, widzowie polscy mogli oglądać w całości tylko raz, przed 102 laty, w czasie gościnnych występów słynnego teatru z Meiningen. Była to wspaniała inscenizacja, odznaczająca się niezwykłym przepychem i bogactwem. Dość powiedzieć, że przywieziono 24 wagony dekoracji i - oprócz aktorów - około stu statystów. Dramat Schillera, choć ówcześni widzowie przyzwyczajeni byli do długich przedstawień, zagrano w dwa kolejne wieczory. Najpierw "Obóz Wallensteina" i "Piccolominich", następnie ,,Śmierć Wallensteina". Trzecią część tragedii, najbardziej w duchu patetycznego teatru dziewiętnastowiecznego, najchętniej też i najczęściej grywano na polskich scenach. Ale po raz ostatni chyba w roku 1905.
Gdańska inscenizacja, przygotowana w ramach obchodów czterdziestolecia wielce zasłużonego Teatru Wybrzeże, jest więc polską prapremierą całości dzieła (oczywiście mocno okrojoną, i tak przedstawienie trwa bite cztery godziny) oraz przypomnieniem Schillerowskiej tragedii po przeszło osiemdziesięcioletniej nieobecności w Polsce.
Coraz rzadziej teatr polski decyduje się na tak wielkie przedsięwzięcia. Pojechałem jednak do Gdańska nie po to, aby zobaczyć najdłuższe zapewne przedstawienie sezonu. Chciałem przekonać się raczej, czy w ogóle można jeszcze dziś - w dobie postępującej kameralizacji teatru i upadku sztuki aktorskiej wielkiego planu - wystawić tego rodzaju tragedię. Dodatkowym magnesem był fakt, że wyreżyserował spektakl Krzysztof Babicki, laureat Radarowego "Wawrzynu", człowiek młody, ale bardzo zdolny i ambitny, którego teatralną karierę obserwuję z uwagą i zainteresowaniem. Wybrał on sobie zadanie nastręczające różnorakie trudności, począwszy od braku nowoczesnego przekładu tragedii (przygotował go dla gdańskiego przedstawienia Jacek St. Buras) aż po konieczność obsadzenia kilkunastu ról wymagających bardzo dobrego aktorstwa.
Jechałem do Gdańska z jeszcze jednym pytaniem. Bo przecież chodzi nie tylko o to, czy można, ale również i o to, czy warto jeszcze sięgać po dzieła w rodzaju "Wallensteina". Teatr ma bowiem służyć nie tyle zaspokajaniu ambicji młodych inscenizatorów, co dialogowi z publicznością. Pytanie więc można sformułować i tak: czy tragedia Schillera, przedstawiająca słabo albo wcale nie znane przeciętnemu odbiorcy (nawet temu ze średnim ogólnym wykształceniem) wypadki z czasów wojny trzydziestoletniej, może zachęcić do czterogodzinnego przebywania w sali teatru, poruszyć czy zaciekawić?
Człowiek teatru bez wątpienia odpowie, że trudno wyobrazić sobie normalnie rozwijający się teatr, w którym nie gra się Schillera. To prawie to samo, co teatr bez Szekspira czy tragedii greckiej. Historyk przypomni, że Wallenstein był jednym ze znakomitszych wodzów nowożytnej Europy, którego dziejowe znaczenie do dziś nie zostało w pełni wyjaśnione. Poświęcona mu współcześnie książka wybitnego historyka, Golo Manna, osiągnęła w krajach niemieckojęzycznych ogromne, jak na pracę naukową, nakłady. Ja zaś dodam, że oglądając systematycznie w stołecznych teatrach sztuki z coraz łatwiejszego repertuaru, dwugodzinne smaczne desery, po których widzowie biegną zadowoleni do szatni po palta, miewam od czasu do czasu ochotę na danie bardziej treściwe.
A więc "Wallenstein". Czterogodzinne przedstawienie w Gdańsku rozpoczyna się od pełnej ekspresji sekwencji obozowej na proscenium. Żołnierskie śpiewy, brutalna erotyka, wreszcie stojący obok wóz z taborów - jakby plastyczny cytat z "Matki Courage'' - stanowią krótkie, syntetyczne wprowadzenie w sytuację. Wojna trwa już długo, żołnierze są zmęczeni, ale nawykli też do obozowego życia. Jednak to tylko tło i statyści tragedii. Jej zasadnicza akcja rozegra się w pałacowych wnętrzach, a bohaterami będą ludzie z rodziny i otoczenia Wallensteina. W każdej z trzech części pojawi się wyraźny znak plastyczny. Część druga, w której zdecydują się losy tytułowego bohatera, dziać się będzie w cieniu gwiazd, w których zapisano jego przyszłość. Części trzeciej symbolicznego znaczenia doda wielki, kolorowy witraż.
Przedstawienie zachowuje główne wątki trylogii. Oglądamy więc przede wszystkim rzecz o człowieku, którego ogromne aspiracje, ale też chwiejność charakteru, doprowadziły do upadku i śmierci. Wyeksponowana została również tragedia miłosna w duchu Romea i Julii, której bohaterami są syn Piccolominiego i córka Wallensteina. Nie zabrakło splątanego obrazu intryg dworskich, które prowadzą wodza do zdrady.
Akcja jest czytelna i klarowna, o wyraźnej dramaturgii. Babicki ma upodobania do scen ekspresyjnych, gwałtownych, wprowadzających nie zawsze wynikający z logiki akcji ruch czy gest. W tym przedstawieniu nadmierna ekspresja, swoiste miotanie się aktorów po scenie, jest chyba jednak potrzebne; pomaga przetrwać cztery godziny. Razi natomiast niedopracowanie niektórych scen, ot choćby tej, w której Octavio Piccolomini gra na skrzypcach. Henryk Bista robi to tak, że każdy widzi, iż muzyka płynie z taśmy. Niektóre pomysły, jak np. szczury na scenie, wywołują u widzów efekty odmienne zapewne od zamierzonych: zamiast obrzydzenia - śmiech.
W przedstawieniu znalazła zatrudnienie większość gdańskiej trupy, od weteranek i weteranów, dawniej zwanych gwiazdami, aż po młódź teatralną. W roli tytułowej wystąpił dyrektor teatru, Stanisław Michalski. Poziom aktorstwa był wyrównany i w miarę rzetelny. Trudno tu kogoś wyróżnić, ale też trudno zganić. Nie zawiodła gdańska premierowa publiczność: sala była pełna i niemal wszyscy wytrzymali do końca. Śledzono akcję sztuki, grę znanych tu dobrze aktorów, wcale nie doszukując się w fabule utworu współczesnych aluzji. Po każdej części rozlegały się brawa.
Po premierze słyszałem od gdańskich przyjaciół, ludzi dobrze znających teatr, narzekania na poziom reżyserii, aktorstwa, rozwiązania plastyczne. Mogłem powiedzieć im jedno. Widziany ze stołecznej perspektywy gdański "Wallenstein" jest przedstawieniem przyzwoitym. W Gdańsku chodzi się na nowe premiery kilka razy w roku, w Warszawie bywa, że dwa albo trzy razy w tygodniu. Jednak spektakli na poziomie "Wallensteina'' nie ma więcej w ciągu sezonu aniżeli premier w Gdańsku.