Jubileuszowy Mazepa
Stoją naprzeciw siebie, w półmroku. Ona jest naga, on okrywa ją i bierze jak dziecko na ręce. Tak się zaczyna, od sceny bez słów pomiędzy Amelią i Wojewodą, od znaku ich miłosnego zaczarowania. Dopiero potem jest jak u Słowackiego. "A przy moździerzach trzymać zapalone lonty", wejście Kasztelanowej, dialog ze Zbigniewem. Ale bez pompy, bez celebry, które zna tradycja teatralna "Mazepy". Zamiast sali "oświeconej jak na bal" mamy wysłane kirem pudło sceny. Zamiast barokowej obfitości, czarne, potrzaskane kolumny, które w miejscu zniszczenia pociągnięto pozłotą. Nie widać pokojowych królewskich, szlachty, ludzi Wojewody. Zginęli również pod reżyserskim ołówkiem Chrząstka i ksiądz, a wraz z nimi pewne partie tekstu.
A więc "Mazepa" kameralny? Tak to wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka. I, przyznajmy, nie jest pozbawione sensu. "Istota tej sztuki - napisał kiedyś Edward Csató - rozgrywa się w falowaniu niuansów psychologicznych pomiędzy działającymi postaciami, w falowaniu, które z rozbawionej, a potem - powiedziałbym nawet - podnieconej alkoholicznie atmosfery pierwszego aktu, poprzez szereg działań dotkniętego honoru, urażonej dumy, żądzy i trwożliwej miłości, doprowadza do owego strasznego grzebania ryczałtem. Te psychologiczne sprawy są najważniejsze i poprzez nie dopiero można ukazać wybrany problem ogólniejszy. W tym sensie "Mazepa" jest kameralny".
Takie jednak ujęcie wymaga rozstrzygnięć innych jeszcze niż wielkość przestrzeni, dekoracji czy ansamblu. Wyrazić się powinno w stylu gry aktorskiej. W Ateneum ów styl, bez wątpienia, dyktuje Gustaw Holoubek, reżyser, wykonawca i jubilat w jednej osobie. Gra króla, zresztą po raz kolejny w swej karierze. I gra inaczej. Zaskakująco mało jest w tym Janie Kazimierzu wielkości królewskiego majestatu. Wchodzi na scenę zwyczajnie, jakby w roztargnieniu. Wita się z Wojewodą niczym równym sobie. Z Mazepą gada jak z rodzonym synem, a nie sługą. Jest pobłażliwy wobec ludzi i świata, pozwalają mu na to wiek oraz doświadczenie. Ten, dość zaskakujący, rys postaci, stoi w jawnej sprzeczności z tradycją roli. Jan Kazimierz Słowackiego ma przecież to i owo na sumieniu, nie bez powodu aktorzy "przyciemniali" jego portret. Taką jednak drogę Holoubek najwyraźniej odrzucił. Stonował, nawet stuszował brzydkie sprawki Króla, nie zajął się w ogóle np. motywem jego gwałtownej, religijnej egzaltacji. Wyminął arcyzręcznie wszystkie zasadzki sceny z Amelią w II akcie, która ze względu na różnicę wieku obojga mogła stać się niesmaczna. I pozwolił sądzić widzom, że Wojewodzina jest raczej ostatnią miłością niż kolejną zdobyczą władcy rozpustnika. Przypomniało mi to wszystko "Królewskie sny" wg Hena, film, w którym Holoubek grał starego Władysława Jagiełłę zakochanego w młodej żonie. Tam również na plan pierwszy wysunął "ludzkość", a nie "królewskość" postaci.
O tym, że Gustaw Holoubek jest wielkim interpretatorem romantycznego wiersza, wiadomo nie od dzisiaj. Kto raz usłyszał "Beniowskiego" czy "Wielką Improwizację" w jego wykonaniu, na zawsze je zapamięta. Również wiersz "Mazepy" w interpretacji aktora zachowuje wszystkie swoje piękności, olśniewające metafory, liryczne fugi. Brzmi przy tym bardzo współcześnie, jasno i zwięźle. Nie wszystkim jednak wykonawcom udało się to co Mistrzowi. Często odnosi się wrażenie, że role są tylko mówione, zresztą dobrze, natomiast ich psychologia ledwie dotknięta. Brak postaciom cieniowania (podobnie jak żałobnej aurze w spektaklu, natrętnie zwiastującej katastrofę od pierwszej niemal minuty). Może w najmniejszym stopniu zarzut ten dotyczy Marka Kondrata w roli Mazepy. Bo na pewno uchronił go od "przeanielenia". Pokazał dworskiego bywalca, który jest biegły w sztuce miłości, ma "serce otwarte jak przejezdna brama", ale zarazem wyznaje rycerski etos. Nie tylko miłość ceni, także honor i sprawiedliwość. Ton autentycznego cierpienia, dojmującego przeżycia śmierci, zabrzmiał w wielkim monologu Mazepy w scenie odmurowania. A jednak ten Mazepa, podobnie jak szlachetny Zbigniew (Krzysztof Kolberger) ma swój słaby punkt, zresztą niemożliwy do usunięcia. Obaj bowiem są dojrzałymi mężczyznami, zaś Wojewoda ich rówieśnikiem (czego nie kryje bardzo umowna charakteryzacja). W takim obsadzeniu ról jest oczywisty fałsz. Zgoła inaczej ważą motywy i racje, gdy ponury dramat miłosny rozgrywa się pomiędzy trójką młodych, zapalczywych głową i sercem. A tutaj, rzeczywiście młoda jest tylko Amelia, ładnie debiutującej, Magdaleny Wójcik.
Z Wojewodą osobny kłopot. Ale nie wiem, czy jest dzisiaj w Polsce aktor odpowiedni do tej roli. Ona jedna chyba w całym dramacie wymyka się naszemu poczuciu prawdopodobieństwa. Słowacki nagromadził w postaci Wojewody tyle makabry, że aż trudno traktować ją serio. A przecież należy, podobnie jak np. poobcinane głowy w "Poemach Piasta Dantyszka", bo taki już jest frenetyczny, "barokowy teatr śmierci", któremu historia literatury dawno przyznała godne miejsce w twórczości Słowackiego. Trudne jednak zadanie ma aktor, gdy staje przed owymi strasznymi pogróżkami, "ja waćpani pozwolę spać przy trupie", czy siadaniem okrakiem na trumnie. I nie przypadkiem przecież spektakl w Ateneum otwiera opisana na wstępie scena. Wojewoda Piotra Fronczewskiego jest tutaj przede wszystkim zakochanym mężem, aż chorobliwie o żonę zazdrosnym. A dopiero potem - magnatem, którego cisną wszelkie układy zależności, dumnym, pysznym, samowolnym. Ma w sylwetce, ruchu i geście jakąś niepokojącą stężałość, przywodzącą na myśl patologię. Na pewno jest to rysunek mocno jednostronny. Na inny sposób także jednostronna jest postać Kasztelanowej (Ewa Wiśniewska). Z cudownego epizodu, który w teatrze polskim grywały wielkie artystki, pozostała głównie atrakcyjna manifestacja dojrzałej kobiecości w tzw. stroju polskim. Niewiele więcej. Być może, nie jest to wszystko mało, jak na dzisiejsze czasy. Dobrzy aktorzy, piękny wiersz, elegancko potraktowana makabra. Wszak "Mazepa" nigdy nie liczył się pomiędzy największe dramaty Słowackiego. Już Stanisław Tarnowski pisał: "dramat zły, pełen sytuacji nienaturalnych, naprężonych, które autor mylnie za piękne brał", "plątanina rzeczy strasznych i oburzających". Ale publiczność kochała ten dramat i była mu wierna. Zdaje się, że będzie tak i teraz. Na przedstawienie w Ateneum, po premierowej fecie, jakiej dawno nie oglądała teatralna Warszawa, ciągnie tłumnie młodzież. Słowacki podany w kameralnej, uładzonej formie, okazuje się więc znów autorem szkolnym?