Artykuły

Barbara Dunin-Kurtycz: Estrada, kabaret, teatr i szczęśliwy mezalians

- Największą zaletą jest możliwość spotkania z publicznością, za każdym razem z inną publicznością. Następuje wymiana energii: artysta coś daje, ale też coś dostaje w zamian - mówi piosenkarka Barbara Dunin-Kurtycz.

Krakowianka, która wybrała Warszawę. Miała zostać pianistką, ale porwała ją estrada. O piękną i utalentowaną artystkę upomniał się również teatr. Z mężem Zbigniewem Kurtyczem stworzyła najdłużej śpiewający duet na polskiej scenie muzycznej. O blaskach i cieniach kariery piosenkarskiej, małżeństwie z mezaliansem w tle i o tym, dlaczego mylono ją z Barbarą Radziwiłłówną i brano za córkę generała Andersa - opowiada Barbara Dunin-Kurtycz.

Jak to się stało, że absolwentka szkoły muzycznej w klasie fortepianu została piosenkarką, a nie pianistką?

- Rzeczywiście ukończyłam szkołę muzyczną w Krakowie przy ulicy Basztowej 8. Moją koleżanką z klasy jest pianistka Bronia Kawalla-Ryszka, dziś profesor w Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie. Rok wyżej uczyli się Ewa Demarczyk i Wacek Kisielewski, z którym się przyjaźniłam. Z Wojtkiem Karolakiem miałam tę samą profesor fortepianu, panią Sawczyńską. Zawsze przychodziłam na swoje zajęcia wcześniej, pod koniec jego lekcji, by posłuchać, jak świetnie gra jazz.

O śpiewie Pani wtedy jeszcze nie myślała?

- Nie tylko myślałam, ale nawet już śpiewałam. Jako uczennica szkoły muzycznej w radiowym programie dla dzieci u prof. Rutkowskiego udzielałam się i w chórze, i solo. Wtedy połknęłam bakcyla śpiewu. Gdy skończyłam szkołę, mój kochany tatuś zaprowadził mnie na konkurs piosenki, który odbywał się w Krakowie: "Ty tak ładnie śpiewasz, musisz wziąć udział" - powiedział. Zajęłam pierwsze miejsce, drugi był bas Marian Kawski. Jako laureaci wystąpiliśmy później w filharmonii krakowskiej.

Pamięta Pani, jaką piosenkę Pani wtedy wykonała?

- "Trzy listy" z repertuaru Wiery Gran. To utwór dość trudny do interpretacji dla 20-latki, bez bagażu przeżyć, bo opowiada o emocjach targających kobietą po odejściu ukochanego mężczyzny. Konsekwencją wygranej była propozycja współpracy z krakowskim radiem, którą złożył mi jego dyrektor Tadeusz Wysocki. Powierzył mnie opiece pani Celiny Krejczy, dawnej śpiewaczki operowej.

Skoro o śpiewaczce operowej mowa - w niektórych publikacjach pisze się także o Pani jako o śpiewaczce operowej. Domyśla się Pani, skąd się wzięło to przekłamanie?

- Nie mam pojęcia, nigdy się nie kształciłam w tym kierunku. Ktoś raz błędnie napisał, a inni potem to powtarzali.

Wróćmy do początków Pani kariery.

- Pani Celina Krejczy, z którą od razu bardzo się pokochałyśmy, umiejętnie mną kierowała. Zaczęłam występować z Estradą Krakowską, jeździliśmy z grupą artystów po całym województwie i prezentowaliśmy programy przygotowywane przez Tadeusza Kwiatkowskiego i Brunona Miecugowa. Oprócz tego raz w tygodniu nagrywałam w Katowicach z orkiestrą Jerzego Haralda piosenki do programu radiowego "Przy sobocie po robocie".

Czy śpiewanie było spełnieniem Pani dziecięcych marzeń? Muzyka często rozbrzmiewała w Pani domu rodzinnym?

- Tak. Od dziecka grałam na fortepianie. Musiałam ćwiczyć codziennie, i robiłam to z przyjemnością. Miałam moment zniechęcenia, ale wtedy pomogła mi zmiana nauczycielki. A kiedy zaczęłam grać utwory Chopina, poczułam się tak, jakby urosły mi skrzydła. Uwielbiałam to! Otwierałam okno na oścież i z pasją waliłam w klawisze fortepianu.

Może podziwialibyśmy Pani grę podczas Konkursu Chopinowskiego, gdyby nie porwała Pani estrada. Nie żałowała Pani nigdy tej decyzji?

- Nie żałowałam. Wszystko samo się tak potoczyło. Zresztą trudno powiedzieć, czy byłabym na tyle dobrą pianistką, by zostać solistką. Kto wie, może grałabym w orkiestrze.

Pamięta Pani swój pierwszy występ przed publicznością?

- Jako czteroletnia dziewczynka grałam księżniczkę w spektaklu dla dzieci w krakowskim Teatrze Słowackiego. Pamiętam tylko ogólne wrażenie, że było cudnie, a ja miałam na sobie piękną sukienkę z zielonego tiulu. Już wcześniej udzielałam się podczas uroczystości rodzinnych. Zawsze padało sakramentalne: "Basiu, zaśpiewaj", a ja robiłam to z radością. Kiedy osiągnęłam przekorny wiek, nie bardzo chciałam, trochę się buntowałam. Ale w każde Boże Narodzenie grałyśmy z kuzynką na fortepianie różne trudne utwory na cztery ręce. Byłam przyzwyczajona do tego, że inni słuchają, jak gram. To pomogło mi zachować zimną krew podczas egzaminu końcowego w szkole muzycznej. Zdawaliśmy go z towarzyszeniem orkiestry. Grałam na dwa fortepiany z koleżanką, a ona w pewnej chwili... przestała uderzać w klawisze. Wszystko przez paraliżujący stres. Nie powiem, żeby mi się nie udzielił, ale udało mi się zmobilizować i zagrać cały utwór, do ostatniej nuty.

Dorastała Pani w domu, w którym - jak Pani wspominała w jednym z wywiadów - dzieci całowały rodziców w rękę. Był to też dom o silnych tradycjach patriotycznych.

- To prawda. Mój tatuś Stanisław Nowina Konopka jako dziesięciolatek walczył w 1918 roku o polskość Lwowa. Jego brat Jan był adiutantem generała Andersa, a najmłodszy z dziesięciorga rodzeństwa, Piotr, zginął w powstaniu warszawskim. Pamiętam, że w domu zawsze słuchaliśmy Radia Wolna Europa - to było dla nas źródło wiarygodnej informacji. Dlatego nigdy nie miałam złudzeń co do tego, w jakim ustroju żyję. Nie mogło zresztą być inaczej - pochodzę z rodziny arystokratycznej, którą po wojnie pozbawiono majątku. Miałam świadomość, że w PRL byliśmy klasą, delikatnie mówiąc, niemile widzianą. Od dziecka znałam też prawdziwą wersję historii.

Ale chodziła Pani do szkoły, a tam obowiązywała propagandowa wersja historii. Jak sobie Pani radziła z tym podwójnym przekazem?

- W szkole muzycznej, do której uczęszczałam, mieliśmy wspaniałych nauczycieli. To było miejsce wyjątkowe, elitarne. Nie przypominam sobie, żeby poddawano nas tam indoktrynacji.

Po ukończeniu szkoły występowała Pani nie tylko z Estradą Krakowską, ale też w legendarnym Starym Teatrze, gdzie działał kabaret "Przy szabasowych świecach".

- Bardzo miło wspominam te dwa sezony, bo tyle trwała moja przygoda z kabaretem. Szmoncesy prezentowali aktorzy: Janek Adamski i Andrzej Balcerzak, a ja w czarnej sukni i zarzuconym na ramiona białym szalu śpiewałam żydowskie piosenki. Graliśmy nie tylko w Krakowie, dawaliśmy też gościnne występy, m.in. w Teatrze Letnim w Sopocie. Przyjeżdżało tam wielu zagranicznych turystów, którzy często pytali mnie, czy jestem Żydówką. Zapadła mi także w pamięć inna zabawna historia. Występowaliśmy wtedy w Krynicy, w Starym Domu Zdrojowym, a na widowni była również moja babcia. Opowiadała mi potem, że pani siedząca obok, wskazując na mnie, powiedziała: "Wie pani, kto to jest? Barbara Radziwiłłówna". Bardzo nas to rozbawiło.

Barbara Dunin, Barbara Radziwiłłówna - imię się zgadza, nazwisko arystokratyczne, można się pomylić. Tak przy okazji: posługuje się Pani nazwiskiem czy pseudonimem artystycznym?

- Moje nazwisko panieńskie brzmi Nowina Konopka, a po mężu Kurtycz. Występuję jako Barbara Dunin, to mój pseudonim artystyczny, wzięty od mamusi, która nazywała się z domu Dunin Łabędzka.

Po występach w kabarecie "Przy szabasowych świecach" miała Pani świetne recenzje od bardzo cenionych krytyków. Magdalena Samozwaniec w "Życiu Literackim" pisała o Pani tak: "Interpretacja i naturalne warunki głosowe stawiają artystkę wysoko w hierarchii naszych pieśniarek i piosenkarek".

- Doskonale się czułam w tym kabarecie, program był naprawdę świetny. Najsłynniejszy polski klezmer Leopold Kozłowski pomagał nam dobierać repertuar. Śpiewałam tam utwory, które dają większe pole do popisu w zakresie interpretacji i niosą ważniejsze, głębsze treści niż piosenka estradowa.

Zawsze przywiązywała Pani dużą wagę do interpretacji piosenek i korzystała obficie z aktorskich środków wyrazu. Czy to element niezbędny w śpiewaniu?

- Z pewnością jest potrzebny, ale to przede wszystkim kwestia predyspozycji. Mnie tego nikt nie uczył. Zawsze mówiono mi, że świetnie parodiuję innych. Kiedyś, jeszcze jako licealistka, oglądałam z koleżanką w Starym Teatrze zdjęcia ze spektaklu "Grube ryby". Grał w nim m.in. wybitny aktor Wojciech Ruszkowski, który miał charakterystyczny zaśpiew. Zaczęłam go naśladować, nie mając zielonego pojęcia, że stoi za nami. Gdy usłyszał, jak go sparodiowałam, powiedział z uznaniem: "Genialnie to zrobiłaś".

Może należało potraktować poważnie taki komplement. Nie kusiło Pani aktorstwo?

- Kusiło, nawet bardzo, ale nie zdecydowałam się zdawać do szkoły teatralnej z powodu sportu. Zawsze byłam z nim na bakier, a adepci aktorstwa musieli się uczyć jazdy konnej, pływania, szermierki. To mnie zniechęciło. Czasem żałowałam, że jednak nie zaryzykowałam.

Ale tego, że zamieniła Pani karierę solową na śpiewanie w duecie, Pani nie żałowała. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło.

- Wszystko zaczęło się od tego, że w 1962 roku przyjechały do Krakowa na koncerty gwiazdy z Warszawy, wśród których był bardzo popularny wtedy Zbigniew Kurtycz. Mnie dokooptowano do nich jako młodą siłę.

Pan Zbigniew Kurtycz wspominał w wywiadach, że na Pani widok oniemiał z zachwytu, a potem podpytywał kolegów z Krakowa, kim jest ta piękność. Usłyszał: "to nasza przyszłość", ale udało mu się zamienić ją na własną.

- Nie od razu, ale rzeczywiście tak się to wszystko potoczyło. Zbyszek twierdził, że jak zobaczył moje czarne oczy, od razu się zakochał. Mnie natomiast urzekła przede wszystkim jego serdeczność i szczerość. Dzieliła nas spora różnica wieku - 24 lata, w dodatku on miał za sobą rozwód i był ojcem dwóch nastoletnich chłopców. Gdy pierwszy raz poszliśmy na kawę na ulicę Floriańską w Krakowie, opowiedział mi o tym wszystkim. Bardzo mnie tym ujął. Odprowadziłam go na dworzec, a gdy wrócił do Warszawy, pisaliśmy do siebie listy. Spotkaliśmy się ponownie w 1963 roku podczas festiwalu w Opolu, gdzie Zbyszek śpiewał "Przedmieścia", a ja "Wrony i szpaki", ze słowami poety Tadeusza Śliwiaka i muzyką Lucjana Kaszyckiego. Półtora roku później, gdy pojechałam do stolicy na egzamin ministerialny, który wtedy musieli zdawać wszyscy piosenkarze, on się mną zaopiekował. Po kilku miesiącach, w maju 1965 r., wzięliśmy ślub.

I zdecydowała się Pani przenieść do Warszawy. Czy to była trudna decyzja dla rodowitej krakowianki?

- To była niezwykle trudna decyzja, przede wszystkim dlatego, że cała moja rodzina sprzeciwiała się naszemu małżeństwu. Zarówno ja, jak i moi bliscy, bardzo to przeżywaliśmy. Tatuś wyobrażał sobie zawsze, że poprowadzi mnie ubraną w białą suknię do ołtarza, a to nie wchodziło w grę, bo Zbyszek brał już ślub kościelny.

Pani zapewne też, jak każda młoda kobieta, marzyła o białej sukni.

- Oczywiście, że marzyłam, ale gdy się zakochałam, to już nie miało większego znaczenia. Serce nie wybiera. Nigdy nie wiadomo, kiedy kogoś trafi strzała Amora.

Nie miała Pani wątpliwości? Dla 22-letniej kobiety, którą Pani wtedy była, to chyba trudniejsza decyzja niż dla sporo starszego partnera.

- Nie myślałam wtedy o wątpliwościach. Zakochałam się i szłam za głosem serca. Poza tym zawsze byłam uparta, więc i tym razem, wbrew dobrym radom i przestrogom, postawiłam na swoim. Czas pokazał, że miałam rację, bo świetnie nam się ułożyło. Negatywne emocje opadły i wkrótce z rodziną - zarówno Zbyszka, jak i moją - połączyły nas bardzo dobre relacje. Mąż czasem żartował, że nasze małżeństwo to mezalians arystokracji z PKP, ponieważ moja mamusia była z domu hrabianką, tatuś baronem, a teść przed wojną pracował jako radca prawny na kolei.

A czy od razu było wiadomo, że duet życiowy przełoży się na duet estradowy?

- Można powiedzieć, że ojcem chrzestnym naszego duetu był Mieczysław Pawlikowski, który prowadził "Podwieczorek przy mikrofonie". Tydzień po ślubie występowaliśmy ze Zbyszkiem w tej popularnej audycji radiowej. Każde z nas śpiewało swoje solowe piosenki. Ale Mieciu uznał, że skoro jesteśmy małżeństwem, musimy też wystąpić razem. "Jak to? Przecież my nic nie przygotowaliśmy" - próbowaliśmy protestować, ale to się na nic nie zdało. Na szczęście Zbyszek był zdolny i pomysłowy, więc szybko opracowaliśmy w garderobie parafrazę "Oczu czarnych" - najpierw romans, potem jazz. Dostaliśmy gromkie brawa i prawdopodobnie ten spontaniczny występ przesądził o tym, że stworzymy duet. Rok później, podczas radiowej Giełdy Piosenki, zaśpiewaliśmy pierwszy napisany specjalnie dla nas obojga utwór "Bardzo proszę, nie odmawiaj". I ta piosenka wygrała. Danusia Rinn z Bogdanem Czyżewskim chcieli ją nawet od nas kupić, ale jej nie sprzedaliśmy. To był nasz pierwszy przebój, po którym przyszły inne.

Istnieje opinia, że wspólna praca małżonków źle wpływa na życie prywatne, zwłaszcza w zawodach artystycznych, w których trzeba się zmagać z większą presją i stresem.

- My nie doświadczyliśmy tych negatywnych aspektów. Przeciwnie. Nie było między nami cienia rywalizacji. Zawsze wszystko ustalaliśmy wspólnie, wzajemnie służyliśmy sobie radą, cieszyliśmy się z sukcesów. Często opracowywaliśmy piosenki w naszym mieszkaniu przy fortepianie: oboje potrafiliśmy na nim grać, bo mieliśmy przygotowanie muzyczne (Zbyszek dwa lata uczył się w lwowskim konserwatorium w klasie fortepianu, ale jego edukację przerwał wybuch wojny). Dodatkową zaletą wynikającą ze wspólnej pracy było to, że spędzaliśmy dużo czasu razem: w domu, w trasie koncertowej, podczas urlopu. Mówiono, że jesteśmy nierozłączni.

Nierozłączni, wyjąwszy chwile, w których pan Zbigniew uprawiał sport - a lubił i tenis, i futbol, i narty - bo Pani przecież za sportem nie przepadała?

- Nigdy nie uprawiałam sportu, ale często siedziałam na trybunach i gorąco kibicowałam mężowi. Zwłaszcza w Sopocie, gdzie obok Domu Pracy Twórczej ZAIKS-u, w którym co roku spędzaliśmy sierpień, znajdują się chyba najpiękniejsze w Polsce korty tenisowe. Zbyszek do późnych lat życia wszystkich tam ogrywał. Nasi serdeczni przyjaciele, kompozytor Janusz Sent z żoną, wręczali mu nawet z tej okazji własnoręcznie zrobione puchary: w uznaniu zasług na korcie i... na estradzie.

Tworzyli Państwo najdłużej śpiewający duet w Polsce, kariera estradowa trwała prawie pół wieku. Proszę uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, jak dawniej wyglądało życie koncertowe.

- Było bardzo intensywne. Zjeździliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, chyba nie ma większej miejscowości, w której byśmy nie śpiewali. Występowaliśmy z różnymi Estradami (m.in. Warszawską, Olsztyńską), to one organizowały trasy, często na jednym koncercie prezentowało się kilkoro artystów. Przed południem zawsze mieliśmy czas na zwiedzanie, a wieczorem był jeden lub dwa koncerty. Śniadania jedliśmy w barze mlecznym, obiady w restauracji. Pamiętam, że kiedy robiłam kanapki w garderobie, koledzy, których żony zostały w domu, zerkali z na to zazdrością, a ja oczywiście chętnie ich częstowałam.

Dbała Pani także o to, by podczas trasy koncertowej wszyscy czuli się trochę jak w domu - tak było w przypadku polskiej Wigilii w Jałcie z amurem w roli głównej.

- W 1967 roku byliśmy na kilkumiesięcznym tournée w ZSRR z Ireną Jarocką, Daną Lerską, Reginą Pisarek i Wojciechem Gąssowskim. Mieliśmy tam spędzić także Boże Narodzenie, więc postanowiłam zorganizować nam wszystkim święta podobne do tych, jakie obchodzilibyśmy w domu. Moja mamusia przysłała nam z Polski poświęcony opłatek. Co prawda karpia nie można było zdobyć, ale godnie zastąpił go amur, który okazał się bardzo smaczną rybą. Dzięki temu mieliśmy w Jałcie tradycyjną polską Wigilię: z choinką, życzeniami, kolędami.

W jednym z wywiadów z lat 80. mówiła Pani, że podczas koncertów w Polsce panowały czasem fatalne warunki.

- Tak było. Zdarzały się piękne sale i odpowiednio przygotowane garderoby, ale czasem śpiewaliśmy np. w kinach, gdzie na proscenium odbywały występy, a prowizoryczna garderoba mieściła się za ekranem kinowym i artyści musieli tam siedzieć czasem nawet cztery godziny, bez możliwości wyjścia czy choćby skorzystania z toalety. Warunki bywały naprawdę spartańskie. Nieraz panował tak potworny ziąb, że publiczność nie zdejmowała płaszczy ani czapek, ale my, z szacunku do niej, przebieraliśmy się w stroje sceniczne.

W takich warunkach chyba trudno się skoncentrować przed występem?

- Naturalnie, ale te niedogodności nie psuły nam radości z koncertu, bo ludzie na nas czekali i żywo reagowali. Pamiętam, jak w ramach współpracy z Estradą Olsztyńską jeździliśmy po tamtejszych PGR-ach. To było nieprawdopodobne przeżycie. Śpiewaliśmy dla wdzięcznej publiczności. Ci ludzie nigdy wcześniej nie widzieli żadnego artysty na żywo. Sala - czy w remizie, czy w domu kultury - była zawsze pięknie przygotowana, wszystko wysprzątane na błysk. Panie, które elegancko ubrane, w butach na obcasach, zasiadały na widowni, musiały wcześniej przedzierać się w kaloszach przez błoto. To było dla nich prawdziwe święto, a dla nas wzruszające przeżycie spowodowane wyjątkowo serdecznym przyjęciem.

Dla wdzięcznej publiczności lepiej się śpiewa, a artyści podobno łatwo wyczuwają jej nastawienie.

- Tak, praktycznie od razu, zanim rozlegną się pierwsze brawa. Wystarczy wyjść na scenę, by poczuć, jaka jest publiczność: czy nas kochają czy nie.

A jeśli nie kochają? To mobilizuje czy raczej tremuje?

- To zależy. Zawsze próbuje się jeszcze zawalczyć o publiczność, niejednokrotnie to się udaje... i po przełamaniu pierwszych lodów atmosfera zmienia się na ciepłą i serdeczną.

A jak było u Pani z tremą?

- Przed każdym występem miałam tremę, która z biegiem lat przerodziła się w tremę dopingującą. Ale chwilę przed wyjściem na scenę zawsze czułam zdenerwowanie. Na szczęście przeważnie występowaliśmy z dobrymi zespołami muzycznymi, a to daje poczucie komfortu i spokój. Nigdy mnie natomiast nie stresowało nagrywanie dla radia czy telewizji - nie myślałam wtedy o tym, ile milionów ludzi mnie będzie oglądało czy słuchało. Jedynie występ przed publicznością mnie tremował.

Śpiewała Pani z mężem w "Podwieczorku przy mikrofonie", w "Zgaduj-Zgaduli", w "Programie z Dywanikiem". Jeździli Państwo też sporo granicę, do krajów Europy Wschodniej i Zachodniej, były także dwa dłuższe pobyty w USA.

- Na niedostatek zajęć nie narzekaliśmy. Braliśmy udział w popularnych audycjach, do których zapraszano wielu wybitnych artystów. Wyjazdów też nie brakowało. W USA byliśmy nawet dwukrotnie, przez dłuższy czas. Występowaliśmy tam w jednym z chicagowskich klubów. Najpierw sami, a potem z aktorką Aliną Janowską, prezentowaliśmy program kabaretowy dla tamtejszej Polonii, a ta zawsze gorąco witała polskich artystów. Po spektaklu ludzie przychodzili za kulisy, pytali, co się dzieje w kraju, opowiadali nam swoje historie. Nie brakowało wzruszeń, czasem nawet łez. To tam, po wielu latach, Zbyszek spotkał Feliksa Konarskiego, słynnego Ref-Rena, autora m.in. tekstu "Czerwone maki na Monte Cassino". Ponad trzydzieści lat wcześniej grał w jego zespole, a potem przeszli cały szlak bojowy z armią Andersa. Wspominali tamte wspólne chwile i swój rodzinny Lwów, ponieważ obaj do końca życia za nim tęsknili. Feliks Konarski dał temu wyraz między innymi w tekście piosenki "Joj, proszę pani", którą włączyłam do swojego repertuaru. Oboje z mężem chętnie śpiewaliśmy lwowskie piosenki.

Pod koniec lat 70. kilka sezonów byli Państwo w zespole Teatru Buffo w Warszawie. Jak Pani wspomina ten czas?

- Fantastycznie. To był dla mnie bardzo dobry okres pod względem zawodowym. Legendarni już Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień, którzy sprawowali pieczę artystyczno-literacką nad Teatrem Buffo, pisali świetne teksty nawiązujące do tradycji przedwojennego kabaretu. W zespole byli wybitni artyści: Kazimierz Brusikiewicz, Lidia Korsakówna, Pola Raksa, Lopek Krukowski, a także satyryk i aktor Marian Załucki, szkolny kolega mojego męża ze Lwowa. Potem Lopek Krukowski realizował te programy dla telewizji w cyklu "Mała Antologia Kabaretu", a ja w nich występowałam. To było inspirujące, musiałam się mierzyć z wyzwaniami aktorskimi, grałam np. francuską prostytutkę albo manekina w blond peruce, który ożywał.

Wkrótce nastał stan wojenny i środowisko artystyczne rozpoczęło bojkot. Występowała Pani wtedy w kościołach, m.in. w warszawskiej katedrze św. Jana na Starówce i w kościele Stanisława Kostki.

- Redaktor Olgierd Religioni z Polskiego Radia zaproponował mi udział w oprawie artystycznej obchodów zakazanych przez władzę świąt: 3 maja i 11 listopada oraz rocznic powstań narodowowyzwoleńczych, a ja zgodziłam się bez wahania. To niezwykle budujące, że artyści jako środowisko zawsze w trudnych sytuacjach umieli się znaleźć. Uroczystości organizował ks. Wacław Karłowicz, niezwykła postać, kapelan w czasie powstania warszawskiego. Odbywały się m.in. w katedrze św. Jana na Starym Mieście i kościele św. Anny. Występowali tam Mieczysław Voit, Andrzej Szczepkowski, znany z telewizji redaktor Wojciech Gąsowski. Najpierw była msza, a po niej prezentowaliśmy program artystyczny. Czytałam wspaniałe teksty wielkich poetów i śpiewałam pieśni patriotyczne. Panowała podniosła atmosfera, nieporównywalna z niczym innym. Nawet nas, artystów, wzruszenie ściskało za gardło. Ludzie zgromadzeni w kościele słuchali w skupieniu, a potem podchodzili i dziękowali nam serdecznie. To była taka enklawa wolności, bo wokół kościoła, na ulicach Starego Miasta, ZOMO pałowało ludzi i polewało ich z armatek wodnych. Po uroczystościach wszyscy artyści szli do Mieczysława Voita, który mieszkał na Starówce, żeby tam poczekać, aż na zewnątrz się uspokoi, i dopiero wtedy rozejść się do domów.

Nie czuła Pani strachu?

- Bałam się, kiedy samotnie szłam do katedry. Na pl. Zamkowym mijałam ZOMO-wców tworzących szpalery, a także mnóstwo wozów milicyjnych. Żeby dojść do katedry od strony zakrystii, musiałam skręcić w ul. Jezuicką i przejść obok komisariatu, w którym zakatowano Grzegorza Przemyka. Stali tam zawsze ZOMO-wcy, a ja szłam i zastanawiałam się, czy mnie zatrzymają. Ale nigdy nic mi się nie stało.

Występowała Pani również podczas Mszy za Ojczyznę odprawianych przez ks. Jerzego Popiełuszkę.

- Zawsze byłam gotowa do takiej aktywności, nie tylko w Warszawie, ale i poza nią. Przygotowałam m.in. recital poetycki "W dniu 11 listopada", który prezentowałam podczas Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej w Bydgoszczy. W oprawę artystyczną Mszy za Ojczyznę u ks. Jerzego angażowało się wielu artystów. To były bardzo ważne przeżycia, nie tylko religijne. Wszyscy mieliśmy poczucie wyjątkowej jedności, solidarności, tak ważne w tamtym trudnym czasie. Ale żeby nie było wyłącznie patetycznie, opowiem zabawne zdarzenie. Zanim po raz pierwszy wystąpiłam podczas Mszy za ojczyznę, odbyłam krótką rozmowę z proboszczem parafii św. Stanisława Kostki, ks. Teofilem Boguckim. Wspomniałam w niej, że mój stryj był adiutantem generała Andersa. Ksiądz proboszcz, przez pomyłkę, obwieścił z ambony, że jestem... córką generała Andersa. Ludzie zareagowali niezwykle entuzjastycznie, zaczęli wiwatować, mimo że od razu sprostowałam to przez mikrofon.

Po zakończeniu bojkotu wróciła Pani z mężem do koncertowania. Zawsze starała się Pani mieć w repertuarze - oprócz duetów, które były Państwa znakiem rozpoznawczym - także piosenki solowe.

- To prawda, zależało mi na tym, ponieważ chciałam się również pokazać sama. Sprawdzić, co potrafię indywidualnie. W duecie odpowiedzialność rozkłada się na dwoje śpiewających, dlatego występy solowe stanowią wyzwanie trochę innego rodzaju.

Co z perspektywy czasu uważa Pani za najważniejsze atuty tego zawodu? Jest stresujący, bywa też niesprawiedliwy. Dlaczego więc warto go wykonywać?

- Największą zaletą jest możliwość spotkania z publicznością, za każdym razem z inną publicznością. Następuje wymiana energii: artysta coś daje, ale też coś dostaje w zamian. Nie tylko w kontekście zawodowym, ale też prywatnie, uważam, że najważniejsze i najbardziej owocne jest zawsze spotkanie z drugim człowiekiem, pod warunkiem że jesteśmy gotowi się na niego otworzyć.

A jakie są najbardziej dotkliwe wady tego zawodu?

- Czasami chciałoby się zrobić więcej, ale w tej branży, tak jak wszędzie, istnieją różne układy i układziki. I chociaż mam poczucie, że moje możliwości nie zostały w pełni wykorzystane, gdybym mogła cofnąć czas, nie zamieniłabym tego zawodu na inny. Daje dużo satysfakcji płynącej także ze świadomości, że nasze piosenki przynoszą ludziom radość, pozwalają się oderwać od codzienności. Przykre jest natomiast to, że nie ze wszystkim, co robimy, udaje nam się dotrzeć do szerokiej publiczności. W 2005 roku zostałam zaproszona na benefis 50-lecia pracy artystycznej kompozytora Janusza Senta. Zaśpiewałam premierową piosenkę "Nie umiem grać w miłości" z jego muzyką i słowami Wojciecha Młynarskiego. Wystąpiła wtedy cała plejada wspaniałych artystów: Irena Santor, Halina Kunicka, Grażyna Brodzińska, Bohdan Łazuka, Wojciech Młynarski, ale telewizja publiczna nie zdecydowała się nawet zarejestrować tego koncertu.

Wyśpiewała Pani z mężem przeboje z pozytywnym przesłaniem, jak choćby: "Żeby się ludzie kochali" czy "Pomarzyć dobra rzecz". Repertuar idealnie pasujący do wykonawców, bo stanowili Państwo pogodny duet, optymistycznie nastawiony do świata.

- Te piosenki odzwierciedlały naszą filozofię życiową, także dlatego, że były pisane specjalnie dla nas. Autorem tekstu "Żeby się ludzie kochali" jest nasz przyjaciel Stefan Mrowiński. Napisał go z okazji 10. rocznicy naszego ślubu. Przeżyliśmy potem razem jeszcze blisko czterdzieści równie szczęśliwych lat. Świetnie się rozumieliśmy, mieliśmy podobne poczucie humoru, cieszyliśmy się każdym dniem. Niestety, w styczniu 2015 roku Zbyszek zmarł w wieku 95 lat. Ostatnie półtora roku chorował, opiekowałam się nim do końca. Odszedł we śnie, tak jak sobie życzył, pogodzony z Bogiem. Już po jego śmierci ukazały się dwa albumy CD z naszymi solowymi i wspólnymi piosenkami: jeden dwupłytowy wydany przez Polskie Radio, drugi - w serii Złota Kolekcja. Przed kościołem Duszpasterstwa Środowisk Twórczych przy pl. Teatralnym w Warszawie, do którego chodziliśmy co niedzielę, wmurowano płytę z imieniem i nazwiskiem Zbyszka, obok innych zasłużonych ludzi kultury. Cieszę się, że pamięć o nim trwa. Codziennie przed pójściem spać myślę o mężu, wciąż bardzo mi go brakuje. Ale wiem, że taka jest kolej rzeczy, a wszystko ma swój kres. Pociechą jest dla mnie świadomość, że przeżyliśmy wspólnie wiele wspaniałych lat. Dwa lata przed śmiercią Zbyszek powiedział do naszych przyjaciół: "Gdyby Basia tak się mną nie opiekowała, nie dożyłbym tego wieku". Te słowa wiele dla mnie znaczą.

Już Pani nie koncertuje, ale wciąż można Panią usłyszeć w każdą niedzielę w Kościele Duszpasterstwa Środowisk Twórczych przy pl. Teatralnym w Warszawie na mszy o godzinie 10.30, gdzie śpiewa Pani psalmy.

- Jestem z tym kościołem i Duszpasterstwem Środowisk Twórczych związana od początku jego istnienia. To dla mnie bardzo ważne, że mogę tam śpiewać psalmy. Ludzie czasem podchodzą do mnie i mówią, że kiedy tego nie robię, to już nie jest to samo... Cieszę się, że moje śpiewanie nadal jest komuś potrzebne.

***

BARBARA DUNIN-KURTYCZ - piosenkarka urodzona 3 grudnia 1943 roku w Krakowie. Jej żywiołem była estrada, ale występowała też w kabarecie i w teatrze. Karierę solową rozpoczęła w 1962 roku w Estradzie Krakowskiej, a od 1966 roku z mężem, piosenkarzem i kompozytorem Zbigniewem Kurtyczem, tworzyli najdłużej śpiewający duet na polskiej scenie muzycznej. Koncertowali w Polsce i za granicą, w krajach Europy i USA. W 1966 roku podczas festiwalu w Rostocku Barbara Dunin zdobyła wyróżnienie za piosenkę "Nic się nie zmieniło". W latach 80. aktywnie uczestniczyła w nielegalnych obchodach zakazanych świąt narodowych i rocznic powstań odbywających się w kościołach, gdzie śpiewała pieśni patriotyczne i recytowała poezję. W 2006 roku wraz z mężem została uhonorowana Złotymi Liśćmi Retro. W 2012 roku artystka otrzymała Brązowy Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

***

Na zdjęciu: piosenkarze Barbara Dunin i Zbigniew Kurtycz na XXVI Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji