Artykuły

Czas na Laurentego?

"Na czworakach" Tadeusza Różewicza w reż. Jerzego Stuhra w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

Jerzy Stuhr tworzy na scenie Teatru Polonia spektakl niezwykle osobisty. I to jest zapewne jedna z największych zalet tej inscenizacji, która w ironicznym zwierciadle pokazuje obraz istnienia artysty żyjącego ze słowa i pióra we współczesnym społeczeństwie. Symptomatyczna dla tej wizji jest scena kiedy Laurenty przyjmuje medale od Oficjalnej Delegacji, która pada przed nim na cztery łapy. Widzimy wtedy jak na dłoni, że od czasów napisania przez Tadeusza Różewicza "Kartoteki" i "Na czworakach" niewiele się zmieniło. Jak skomplikowane pod względem etycznym jest to wszystko, co wyznacza miejsce twórcy w społecznym funkcjonowaniu dóbr kultury, jak łatwo jest zlizać z rąk atrament dla zyskania poparcia, aplauzu i dla poczucia wiatru na własnym grzbiecie. Przypominają się wtedy słowa Bohatera ze wspomnianej "Kartoteki", który na widok wchodzącego na czworakach Pana z Przedziałkiem mówi, że czuje obcego, czuje "wazelinę, lakier, bździnę i literaturę".

"Na czworakach" to dramat, który pomimo tego, że sygnowany przez autora datami 1965-1971, na deskach teatralnych nie pojawia się zbyt często. Dzisiaj okazuje się, że Różewiczowska tragikomedia w sześciu obrazach, traktowana jeszcze w momencie prapremiery jako résumé twórczości zainicjowanej "Kartoteką", wcale nie wyczerpała swojego interpretacyjnego potencjału, mogącego sięgać również do dywagacji natury wewnątrzteatralnej. Jerzy Stuhr nie próbuje jednak na siłę ufryzować autora "Aktu przerywanego" i "Przyrostu naturalnego" (to teksty równie istotne w sensie stawianych problemów dotykających niemocy twórczej) we współczesne szatki, stara się wyjść poza próbę eksponowania tylko samych okoliczności wplątujących jednostkę w tryby maszynerii dewastującej twórcze predyspozycje człowieka. Poza tym Jerzy Stuhr jest zbyt doświadczonym artystą, by nie wiedzieć, że unurzana w groteskowym i kabaretowym anturażu opowiastka o poecie Laurentym na język dyskursywny przetransponować się nie da, że swój pełny wymiar może osiągnąć w wyjściu poza tekst, w konfrontacji z widownią.

Już od początku spektaklu, będącego swego rodzaju wspomnieniem z lat szczenięcych (Laurenty bawi się kolejką na szynach - bardzo szybko mit dzieciństwa zaczyna mieszać się z mitem teatru) ), nad wyraz silnie, niczym mantra, wybrzmiewają słowa: "zepsuła się" - w ten sposób od prologu wchodzimy w rzeczywistość tylko pozornie niegotowych form teatralnych, sprzyjającą rodzącym się w widzach skojarzeniom i aluzjom. Warszawskie przedstawienie, choć nie pozbawione inwencji inscenizatorskiej, zdaje się być wierne zamysłom samego autora dramatu, nawet wtedy kiedy reżyser momentami zdaje się tylko prowadzić grę z tym, co w tekście najbardziej istotne i znaczące. Stuhr nawet jeśli poddaje utwór modyfikacjom czy uzupełnieniom robi to inteligentnie, cały czas mając na uwadze poetycką strukturę dramatu, która jest silnie wsparta zestawianiem ze sobą słów kunsztownie dobranych i na kolejności sekwencji dopracowanych w najdrobniejszych detalach, nie próbuje dopisywać sztuce innego rodowodu. Zresztą sprowadzanie Różewicza do komedii obyczajowej czy też otwieranie go kluczem choćby z Witkacego, przynosiło w teatrach mizerne efekty.

Aktorzy w Polonii starają się wychodzić poza jednowymiarową interpretację tekstu, który szczególnie w znakomitych kreacjach Doroty Stalińskiej i Wiesława Komasy mieni się raz błyskotliwym przytoczeniem, to znów delikatną parodią albo karykaturą literackich bohaterów i teatralnych ususów. W tych dwóch postaciach widać najwyraźniej, jak bardzo dramatopisarska twórczość autora "Białego małżeństwa" jest konkretna, korporalna i przyległa ziemi. Jak wspaniale wiąże ze sobą to co przeciętne i zwyczajne, z tym co wzniosłe i namaszczone. Komasa i Stalińska doskonale o tym wiedzą, dlatego podchodzą do swych postaci bez konceptualnych i intelektualnych tricków "na role", starają się zmierzyć z pełnokrwistymi bohaterami korzystając z tego, co daje im sceniczna osobowość i aktorski temperament. Równie precyzyjnie konstruuje swoją postać Jerzy Stuhr, dając widzom możliwość nie pozbawionej powagi refleksji nad uzależnieniami współczesnej kultury, ale także inspirujących rozważań wychodzących poza problematykę natury czysto teatralnej. W postaci Stuhra, momentami przejmującej i mądrej, jest też coś boleśnie błazeńskiego. Jego Laurenty posiadł do perfekcji umiejętność konwersji i przejmowania kontroli nad sytuacjami, konfliktami i dialogami z pozostałymi bohaterami. Poruszając się w rytmie bufonady wciąż kontruje ją tonem zupełnie odmiennym, nawiązującym do nieoczywistej reminiscencji, której odciskiem jest schowana do szuflady uszkodzona kolejka z dzieciństwa.

Czy dzisiaj rzeczywiście w sztuce najbardziej liczy się to, co nowe i tylko to jest traktowane jako twórczość prawdziwa? Czy sytuacja wiecznej gry, pozoru, pogoni za efekciarstwem i inteligentnymi błyskotkami, nadwyrężająca nasze siły i osłabiająca możliwości intelektu, nigdy nas nie opuści? Bo karnawał musi trwać nieustannie, a społeczeństwo wciąż jest złaknione Wielkich Przewodników?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji