Kantor (jeszcze) raz!
Doczekałem się! Doczekałem przedstawienia Kantora bez Kantora, czyli bez jego fizycznej obecności na scenie podczas spektaklu. Bardzo to dla mnie ważne doświadczenie, szansa namacalnego sprawdzenia dawno stawianej tezy krytycznej. Otóż ku oburzeniu apologetów pisałem ( np. niegdyś w "Tu i teraz" (1982 nr 27) w eseju: "Przed Kantorem na klęczkach"), że Kantor obecny na scenie w roli "dyrygenta", "maga", "kreatora" i jak to tam jeszcze zowią - wprowadza w ład przedstawienia wewnętrzną sprzeczność, powoduje jego pęknięcie i niekonsekwencję. A dzieje się tak dlatego, że spektakle Kantora mają strukturę zamkniętą - są wyraźnie do końca skomponowane w szczegółach, ,,zafiksowane" - natomiast magnetyzujący wzrokiem i dyrygujący szamańskimi gestami Kantor sugeruje tworzenie dzieła na oczach widzów, wielką improwizację.
Tak uważałem, i tak uważam, tak bowiem jest. Do jakich jednak rezultatów może doprowadzić wyeliminowanie ze sceny postaci niby-improwizatora? Teoretycznie zdawało się, że pozbawiając spektakl kabotyńskiej otoczki pozornej improwizacji, uzyska się większą jednorodność dzieła scenicznego.
Choroba Tadeusza Kantora podczas styczniowych występów w Warszawie spowodowała, że kilka przedstawień w "Stodole" odbyło się bez jego udziału. Notabene twórca tym samym uznał, że również bez niego przedstawienie jest pełnym dziełem artystycznym. Gdyby uważał inaczej, gdyby był przekonany, że jego osobisty udział kreatora-dyrygenta jest dla struktury dzieła niezbywalny - wówczas nie mógłby się zgodzić na puszczenie przedstawień tak dotkliwie okaleczonych.
W każdym razie doświadczenie krytyczne było niecodzienne. Ujrzałem oto realizację swego postulatu odebrania Kantora spektaklom Kantora. Jego brak spowodował rzeczywiście niewątpliwą ulgę, lecz równocześnie udowodnił mi, że nie do końca miałem rację. Przedstawienie bez Kantora - klarowne, bardziej jednorodne - wykazało, że Kantor jest w nim niestety niezmiernie potrzebny. Jego nieobecność pozbawia widowisko pewnej scalającej atmosfery, spektakl przekształca się w serię obrazów, etiud, w wywód logiczny acz jakby wystudzony. A równocześnie obnaża się warsztatowa nieprofesjonalność niejednego z wykonawców, zwłaszcza wówczas, kiedy poza swą funkcją marionet, swoistych "automatów" zaczynają zmierzać w stronę psychologii. Postać Kantora tuszuje na scenie te niedomogi warsztatu i aktorskie fałsze - on bowiem stanowi swoisty punkt odniesienia jako ludzka osobowość, człowiek pośród marionetek, którymi powoduje.
Jednym słowem: świat Kantorowej kreacji pozbawiony jej twórcy obiektywizuje się, podlega pełnemu obnażeniu. Unaocznia, że "reżyserujący", "dyrygujący" na oczach publiczności artysta, w istocie podczas spektaklu reżyseruje... widzów. I mimo że minoderyjna niby improwizacja jest nieco żenująca - jak również nielogiczna wewnątrz struktury gotowego dzieła - okazuje się wielce przydatna. Dla stworzenia aury, dla - nade wszystko - subiektywizacji utworu, która zawsze wiele usprawiedliwia.
Wszystko to zresztą tak samo odnosi się do wcześniejszych widowisk Kantora jak do jego ostatniej premiery. Odnosi się w stopniu tym samym po prostu dlatego, że "Niech sczezną artyści" to jak gdyby kolejna wersja tej samej kreacji scenicznej i jeszcze jedna wariacja na ten sam temat. Dzięki posiadaniu w zespole pary wykonawców-bliźniaków Kantor mógł nadać bardzo pomysłową optykę swej opowieści o przemijaniu, o równoczesności teraźniejszości i różnych warstw przeszłości. Opowieść o czasie - indywidualnym czasie jednostki. Oto łudząco do siebie podobni aktorzy wymieniają się w funkcji umierającego i komentującego - w istocie różnych aspektów, różnych optyk tego samego bohatera, przed którym przetacza się wielki kołowrót wspomnień, ciąg surrealnie połączonych w jedność obrazów z jego życia.
Raz więc jeszcze ta sama próba sumy - indywidualnej i zbiorowej - poprzez odwrócenie się w tył, powrót w przeszłość, w wypełniające naszą mentalność doświadczenia i stereotypy. W "całą Polskę" rozciągniętą pomiędzy łożem umierającego a nim sprzed sześćdziesięciu paru lat - małym chłopcem krążącym na wózku po scenie, oraz - z trzeciej strony: rejon, "znaków kulturowych" składających się na właściwy nam styl myślenia i kształt przeżywania. A więc w kołowrocie jakby jarmarcznych obrazków pojawiają się szubienicznik i praczka, matka-wdowa i andrus, bohaterowie z Polski żydowskiej, podmiejskiej i szlachecko-legionowej. W rytm melodii "Pierwszej brygady" bohaterowie o marionetkowych ruchach, zetlały twarzach i mundurach, w rogatywkach - z głębi sceny, poprzez "drzwi pamięci" wypychają upiorną figurę: oto wódz jedzie na koniu który jest... kościotrupem.
Przed oczyma umierającego postaci to zbierają się, to korowód się rozpada, to znów zjawy wraca i organizują w krąg snujący się w rytmie to muzyki kościelnej, to tanga, to legionowych pieśni. "I tak minęły sześćdziesiąt cztery lata" mówi w pewnym momencie bohater. Tak minęły również w "Wielopolu. Wielopolu". Podobnie obrócone w przeszłość, jak w "Umarłej klasie", która może dlatego największe robiła wrażenie, że była pierwszą. A może dlatego, że była najoszczędniejsza w formie, najbardziej skupiona w swej surrealnej wizji. Niemniej w kolejnej wariacji Kantora powracają te same obsesje i obrazy. A gdzie tytułowy temat artysty? Pretensjonalny tytuł o tyle koresponduje z rzeczywistą materią myślową i formalną tego przedstawienia, że opowiada ono o życiu także jako dziele, które istnieje dłużej od jego pojedynczego kreatora, od jego "nosiciela", czyli twórcy - dłużej od aktu kreacji. W istocie opowiada jednak o samym życiu. To ono jest dziełem sztuki - albo kiczem.
Niektóre kompozycje, obrazy, sekwencje spektaklu są rzeczywiście wielkiej piękności i siły, z jaką atakują emocjonalnie. Oto korowód "bohaterów wyobraźni i wspomnień" za kościotrupem konia, na grzbiecie którego miejsce oficera zajęła dziwka z czarnym sztandarem w dłoni. Dziwka-Śmierć. Wraz z tym końskim kościotrupem, wraz ze zautomatyzownym tłumem wspomnień, w którym i chłopczyk na wózeczku i generałowie w rogatywkach, i praczka, i lekarz z pejsami, wraz z Dziwką Śmiercią i grzmiącą pieśnią "Święty Boże, Święty Mocny, wybaw nas Panie" - wkraczamy w wymiar apokalipsy, w jakieś polskie inferno.
Za pomocą wymyślnych machin tortur oprawcy zabijają postaci z tej rewii pamięci. Dyryguje mężczyzna z krzyżem zatkniętym za pas. W centrum klęczy dziewczyna z różańcem. Mężczyzna wkłada jej różaniec na szyję i bierze w tango pośród trupów. Zabija partnerkę w ostatniej z machin. Tańczy teraz z dziwką z metalowymi, opadniętymi skrzydłami "anioła śmierci". Plan opróżnia się z pomordowanych. I znów grzmi "Święty Boże" a pomordowani z machinami tortur na plecach wypadają na scenę. Za nimi wjeżdża złowieszczy szkielet, na którym Dziwka-Śmierć łopocze czarną chorągwią. Znów w rytm przenikających się melodii trwa kołowrót klisz i kalek naszej wyobraźni i wrażliwości.
W finale raz jeszcze pojawią się wszyscy - na barykadzie powstałej ze zrzuconych na kupę skrzyń i rekwizytów. Pojawią się pod czarnym sztandarem Dziwki-Śmierci, staną z karabinami w dłoniach, a chłopczyk przejedzie przed barykadą na swoim wózeczku...
Typowo surrealistyczna narracja - przejęta przez Kantora do teatru od filmowych i plastycznych twórców tej estetyki - kolejny raz przywołana w "Niech sczezną artyści" wskrzesza niewątpliwie niektórymi fragmentami najlepsze, emocjonalnie porywające myśli, formy, obsesje dawnych Kantorowych przedstawień. Że zaś już nieco nuży stałymi autopowtórkami - trudno. Taki to los prowokujących awangard, kiedy stają się one już tylko łagodną klasyką.