Tarełkin nie umiera
W trzeciej, kolejnej realizacji "Śmierci Tarełkina" Suchowo-Kobylina, dokonanej przez Bohdana Korzeniewskiego, i granej w warszawskim Teatrze Dramatycznym - dzięki pomysłowej scenografii Zofii Wierchowicz (i nie tylko dzięki niej) scena jest dalszym ciągiem widowni, a widownia sceny. Suty wystrój plastyczny pomieszczenia w Pałacu Kultury przechodzi przez rampę, powtarza się w tarełkinowskiej norze, spiętrza w policyjnym cyrkule, gdzie wszystko musi mieć pompatyczny nadmiar, i nawet etażerka w rogu imituje zarysy znanej budowli. Życie ma chwyty teatralne, a teatr jest częścią życia; należy myśleć w obydwie strony i takiemu myśleniu spektakl sprzyja. Aż do końca, gdy człowiek zaklęty w upiora mocą dwóch papierków zapewnia nas - już jakby nie grając - prywatnie, że wszystko jest normalnie i mówiąc to przyprawia sobie zwyczajowo wampirze atrybuty. Zapasiewicz, przestając już być Tarełkinem, żartuje z tych którzy wierzą, i - bardziej z tych co nie wierzą, że można zostać upiorem. Świetna pointa, którą długo smakujemy idąc do domu. Śmierć jak wiadomo wieńczy teatralny tryptyk, będący jedynym dziełem rosyjskiego arystokraty; starczyło mu właśnie tego, żeby przejść do potomności. Aleksander Suchowo-Kobylin (1817-1903) przechodził do niej za życia mozolnie, krwawo, z oporami, zadręczany przez cenzorów, coraz bardziej rozjątrzany niepowodzeniami, w końcu idący na koncesje, co też na niewiele się przydawało. Pierwszą część tryptyku, "Małżeństwo Kreczyńskiego", jako gorzkawą, ale w zasadzie comme il faut obyczajową komedię grano normalnie; drugą, "Sprawę", jako ostry dramat o molochu nieuczciwego sądownictwa zaczęto grać późno i grywano rzadko; "Śmierć" jako jadowita tragifarsa i pamflet anty policyjny miała życie najtrudniejsze, bo była najoczywiściej groźna (jest coś symbolicznego w tym, że Meyerhold wystawił tę sztukę jeszcze w złagodzonej wersji 23 X 1917 - w granicznym momencie dwóch światów) i znikała ze scen na długie okresy. Autor scedził tu, podobnie jak w Sprawie, gorycz swoich życiowych doświadczeń; posądzony o zamordowanie przyjaciółki, winny lub niewinny (zdania badaczy były podzielone), przez wiele lat miotał się w zapaściach i powikłaniach proceduralnych carskiego sądownictwa, poznając jego najciemniejsze zakamarki i ucząc się dobitnie, że wina lub niewinność nie znaczą nic wobec rozpasanej samowoli i łapówkarskiej zachłanności. Sprawa - już bez cudzysłowu - załamała jego życie; może, jak przebrany Tarełkin, czuł się już po niej, lub chciał się czuć, kimś innym i może tak samo dowiedział się, że wszędzie zostanie wytropiony i osaczony.
W drugiej meyerholdowskiej inscenizacji Tarełkina z r. 1922, Stiepanowa, przywódczyni scenograficznego konstruktywizmu wzniosła na scenie coś w rodzaju gigantycznej maszynki do mięsa, do której cyrkułowe opryszki, Kaczała i Szatała wrzucały swoje ofiary, zmieniając je nie do poznania. Tak los cisnął w tryby machiny arystokratycznego birbanta i utracjusza, wietrznego synalka doskonałej rodziny - by wypuścić z niej zapiekłego, sarkastycznego zgorzknialca, który miał jednak na swą obronę talent, i co przegrał w życiu, to odegrał w sztuce. Jest coś z tej dwoistości w samym Tarełkinie, łączącym w sobie dwa teatry. Zaczyna się to przecież od klasycznej przebieranki, od łotrzykowskiego figla, wyjętego z długiego ciągu komediowej tradycji, który w pewnym momencie zaczyna nabierać cech makabrycznych, nabiera dystansu do poprzedników, i ani umizgi do kukły trupa-alter ego, ani demaskacja, w której trafia frant na franta (przebrany Warrawin przechytrza przebranego Tarełkina) nie są już tradycyjne, nie rozładowują atmosfery w salwach beztroskiego śmiechu, a przeciwnie, zgęszczają ją, i przenoszą w inny wymiar.
Tak osiąga się wielkość; Suchowo-Kobylin wziął konwencję, użył jej, wycisnął i odrzucił, ponieważ przestała mu być potrzebna. Pogwałcił przy tym klasyczne zasady, bo przeniósłszy akcję z mieszkania Tarełkina do cyrkułu wystawił bohatera za kulisy, uznał za zbytecznego, zaczynając nową sprawę od początku - od przeglądu metod policyjnego bezprawia w działaniu. Z artystycznego punktu widzenia było to zupełne zlekceważenie reguł, a przecież uchodzi ono bezkarnie właśnie dzięki wcześniejszemu przesunięciu w inny wymiar. Bowiem Tarełkin, jako człowiek który stracił tożsamość i nie może istnieć skoro dokumentalnie przy pomocy świadectw zgonu obu jego wcieleń dowiedziono, że nie istnieje - jest już bohaterem drugiego, dzisiejszego teatru, zapowiadającym jego wielką grę z absurdem. Świadectwo zgonu jest żywym papierkiem, gdy żywy człowiek, któremu zostało wystawione, musi być martwy, a skoro posiada atrybuty istoty żyjącej może być uznany jedynie za wilkołaka i wzbudzić autentyczne przerażenie. To doświadczenie Nosa Gogola i Sobowtóra Dostojewskiego - dwóch fundamentalnych pokazów rozszczepienia osobowości - poprowadzono dalej, ku naszym czasom.
W literaturze rosyjskiej podejmuje je potem Sołogub, Bieły, Pilniak; Michał Bułhakow w "Diaboliadzie" ukaże zagładę człowieka zmienionego w załącznik do własnego dowodu osobistego, a Mikołaj Olejników, patron awangardowej grupy "OBERIU" z drugiej połowy lat dwudziestych, w wierszu "Zmiana nazwiska" każe bohaterowi tytułowej procedury doświadczyć dramatycznego poczucia odmienionej tożsamości.
Togda ja oszczupał siebia,
swoi ruki
Ja zuby swoi sosczytał,
Potrogał sukonnyje briuki
I sam ja siebia nie uznał.
Ja kriknut chotieł i nie
kriknuł
Zapłakat chotieł i nie smog.
"Priwyknu, - skazał ja, -
priwyknu!"
Odnako priwyknut nie mog.
Mienia okrużali priwycznyje
wieszczi
I wsie ich znaczenija byli
złowieszczi
Toska majo sierdce sżymała
I mnie że moja że noga
ugrożała.
[Wtedy obmacałem swe ręce, policzyłem zęby, dotknąłem sukiennych spodni i sam siebie nie poznałem. Chciałem krzyknąć i nie krzyknąłem, chciałem zapłakać i nie mogłem. Powiedziałem sobie, że się przyzwyczaję - ale nie byłem w stanie. Otaczały mnie zwyczajne rzeczy i wszystkie ich znaczenia były złowieszcze. Zal ściskał mi serce i groziła mi własna noga.]
Ten wiersz, w którym prześmiewcza maska na koniec opada a ostatnie słowa brzmią: "Przyjaciele, pomódlcie się za nas" - mógłby być epilogiem, ściślej: jednym z epilogów Tarełkina.
Fascynacja Bohdana Korzeniewskiego Suchowo-Kobylinem jest konsekwentna i godna podziwu; Sprawę inscenizował dwukrotnie, Tarełkina obecnie po raz trzeci, będąc przy tym i tłumaczem obu sztuk. Autor recenzji nie należy, niestety, do szczęśliwców, którzy znają poprzednie realizacje, w tym i legendarną z 1949 roku z Woszczerowiczem. Pozostaje wierzyć opisom, z których wynika i to, że reżyser szuka za każdym razem nieco odmiennych rozwiązań. W spektaklu obecnym czuje się doskonałą pewność ręki, jest to widowisko precyzyjnie wyważonych, bardzo rozmaitych elementów, szerokiej partytury efektów: jarmark i groza, obyczajowy szczegół i gruba krecha karykatury idą tu obok siebie i na zmianę w ciasnym splocie. Ciekawe jest - i bodaj to już nie sprawa reżyserii ale czegoś co można by nazwać zmęczeniem materiału - że osłabło działanie właśnie tego, co umownie nazwiemy "jarmarkiem", a co wydawało się dotąd elementarną cechą teatru Suchowo-Kobylina. Może to zwykły przesyt po hiperbolicznej wrzaskliwości najnowszego teatru kontestującego, ale wszystkie fikołki, zamaszystości, rubaszności, powrzaskiwania stają się jakby w naszych oczach zaprzeczeniem swego pierwotnego celu; to jakiś nowy pseudoklasycyzm a rebours, konwencja bardzo sztywna mimo pozornego rozchełstania. Na szczęście w nowym Tarełkinie, przygotowywanym bodaj ze świadomością tego stanu rzeczy, "jarmark" jest dozowany i - w zgodzie z prośbą samego autora - dba się o wyrazistość tekstu ("W przeciwnym razie - uprzedzał Suchowo-Kobylin - przy dość skomplikowanym ruchu postaci na scenie, słowa, tj. sama istota utworu mogą nie dojść do widzów, wskutek czego zamiast prawdziwego życia będą mieli przed oczyma znany nam dobrze rozgardiasz"*), który też myśląca widownia odbiera z widoczną przyjemnością. Autor był znakomitym stylistą, mistrzem autocharakterystyki językowej i plastyki słowa, a i powodów do zjadliwości, o czym się rzekło wcześniej, miał aż nadto. I to się sprawdza przede wszystkim. Kto wie, myśli się mimo woli, czy któryś następny Tarełkin nie będzie zgoła ascetyczny, może nawet statyczny i sprowadzający "jarmark" do paru czysto konwencjonalnych gestów. A może właśnie naturalistyczny i wówczas tak groźny, że aż strach? Nie trzeba się zarzekać.
Tymczasem mamy na scenie Zbigniewa Zapasiewicza w roli tytułowej; jest on obecnie aktorem, by tak rzec, całkowitym: może wszystko i właśnie to "wszystko" emanuje z postaci, jest potrzebne po to, żeby Tarełkin uzyskał wymiar właściwy. To kreacja, którą będzie się wspominać. Warrawin Ryszarda Pietruskiego początkowo zaskakuje sprzecznością aparycji ze stereotypem: generalski łotr tak ujmujący i przystojny? ale potem odnajdujemy smak i aktor potrafi sprawę uwierzytelnić; właśnie taki jest groźny. Natomiast Bogdan Baer gra raczej Rasplujewa z Małżeństwa Kreczyńskiego, który jeszcze nie zna smaku władzy, niż autentycznego policyjnego dzierżymordę - zapewne z woli reżyserskiej, może po to by rozładować nadmiar napięcia? Cel byłby zrozumiały, ale przedstawienie ma w tym miejscu rysę. Reszta wykonawców gra maski i dwuwymiarowe sylwetki, ponieważ tak wynika ze sztuki, i gra tak jak to jest potrzebne; zapamiętujemy przede wszystkim Józefa Nowaka, zabawnie ucharakteryzowanego na Mikołaja II, jako komisarza Oscha, i Zygmunta Kęstowicza jako ziemianina Czwankina, osiągającego jakby napowietrzną lekkość i wyrazistość cienkiej kreski; lotne słowo Suchowo-Kobylina domaga się bodaj takiego właśnie sposobu bycia.
Cenny spektakl, zachęta do wielu refleksji.