Bilet na Kantora
Wrocław witał przenikliwym chłodem oraz brakiem jakiejkolwiek wzmianki o kantorowskiej rewii. 6000 biletów (pojemność widowni Teatru Polskiego pomnożona przez liczbę spektakli) to liczba o wiele za mała, by sprostać zapotrzebowaniu (właśnie - na co?) powstałemu w wyniku półkonspiracyjnej metody rozchodzenia się informacji o takim wydarzeniu, jak występ Kantora z przedstawieniem "Niech sczezną artyści" znowu na polskiej ziemi. Już na dziesięć dni przed pierwszym przedstawieniem pracowniczka Ośrodka Teatru Otwartego "Kalambur" zmuszona była rozwiewać nadzieje pragnących ujrzeć, jak jednobrzmiąco głosiły plakaty-rarytasy wywieszone w organizujących spektakle teatrach. "Najlepszy spektakl na Broadwayu w sezonie 1986". Pozostawała więc jedynie wyśniona wizja odmienianych we wszystkich przypadkach "zwrotów". Oczekiwano dnia pierwszego przedstawienia z mocnym przekonaniem, że "to właśnie mnie przypadnie ten jeden, jedyny zwrot".
To czy do owego pierwszego, jak i do następnych przedstawień w ogóle dojdzie nie było natomiast wcale od początku takie oczywiste. Znany z ekstrawaganckich (jak na ten brzeg Łaby) wymagań Tadeusz Kantor i tym razem "nie zawiódł". Z odpowiedzi na zaproszenie wystosowane do Mediolanu przez głównego organizatora - Teatr "Kalambur" wynikało czarno na białym, że, między innymi zespół uzależnia swe przybycie od zapewnienia mu przewozu autobusem zaopatrzonym w toaletę, zakwaterowania w pięciogwiazdkowym hotelu oraz udostępnienia Tadeuszowi Kantorowi do osobistej dyspozycji taksówki marki mercedes.
Nie wiem ilu gwiazdkowy jest wrocławski Novotel, w którym ostatecznie zgodził się zamieszkać "Cricot 2", w każdym razie nie ten warunek sprawił najwięcej kłopotu. Również z mercedesami nie jest (szczególnie w północnej i zachodniej Polsce) aż tak źle, żeby nie można było zadość uczynić motoryzacyjnym upodobaniom rozpieszczonego przez Mediolany i Norymbergi artysty.
Prawdziwa tragedia zaczęła się, gdy skonstatowano, iż w całej Polsce nie ma ani jednego autobusu z toaletą, co prawdopodobnie jest efektem rozpowszechnionego w naszej szumiącej puszczami ojczyźnie zwyczaju, którego hasłem wywoławczym jest rzucane sakramentalnie przez kierowcę (w dowolnie przez niego wybranym momencie) - "Panie na prawo, panowie na lewo". Odwykły od tego rodzaju tradycji narodowej Tadeusz Kantor długo podobno nie mógł zrozumieć tego, co w zależności od stopnia życzliwości można nazwać narodową specyfiką lub też społeczno-ekonomicznymi realiami. Po długich, prowadzonych w szczerej i rzeczowej atmosferze negocjacjach uzgodniono w końcu, że zespół przyleci samolotem. Kształt "Cricotu" na wracławskim bruku zaczynał nabierać cech realności. Drogą kolejnych ustępstw obu stron (Kantor zgodził się na wystawienie pięciu, zamiast planowanych dwóch spektakli, natomiast organizatorzy zobowiązali się nie sprzedawać miejsc na tzw. dostawki) zbliżał się moment kulminacji. W czwartek 19 lutego odbyła się próba, po której pozostawało już jedynie czekać. Czekać na przedstawienie i na... zwroty. I są! Oto bowiem rezerwację odwołuje wycieczka szkolna ze Świdnicy, kilka kolejnych zwrotów trafia do kasy z rąk indywidualnych pechowców, którzy zmuszeni są oddać owoc często wielogodzinnego wystawania w kolejce do kasy "Kalambura". Co najciekawsze - bilety ze zwrotów nie rozchodzą się wcale błyskawicznie. Zbyt wielu po prostu już nie wierzyło. W efekcie jeszcze na godzinę przed spektaklem można było kupić ten wymarzony "bilet na Kantora". Plotki mówiły o planowanej cenie czarnorynkowej w granicach 2-4 tys. zł przy cenie oficjalnej 700-800 zł. Astronomiczny zarobek koników zamienił się w całkowitą plajtę - wszystko przez tę Świdnicę.
Tymczasem w foyer czuje się już w pełni Atmosferę Wielkiego Wydarzenia Kulturalnego. Przemykają przed oczyma wieczorowe kreacje, tu i tam dają się zauważyć mające sugerować artystyczną duszę i nonkonformizm wytarte dżinsy przyozdobione niekiedy bujnymi, do ramion sięgającymi męskimi fryzurami. Ogromna kolejka ustawia się do stoiska, przy którym nabyć można program, "przewodnik po spektaklu", komplet rysunków do przedstawienia oraz plakat, który prowokacyjnym "Niech sczezną artyści" budzi wiele, niekoniecznie zgodnych refleksji.
Ale oto już pierwszy dzwonek. Panie z przejęciem poganiają widzów: "Kantor zawsze zaczyna o siódmej, proszę państwa". Istotnie, mistrz zerka nerwowo zza kulis na niesforną publiczność, jakby swym groźnym wyrazem twarzy chciał osiągnąć to czego nie udaje się innym za pomocą o wiele bardziej drastycznych środków. W pewnym momencie zniecierpliwiony zaczyna w iście mediolańskim stylu wymachiwać artystycznymi dłońmi demonstrując swoje głębokie niezadowolenie z braku zdyscyplinowania teatralnej społeczności. W końcu o godzinie 19.05 (a jednak 05!) zaczyna się Misterium. Zaczyna się i trwa, poza czasem, poza rzeczywistością. Nie ma Wrocławia, nie ma teatru. Jest tylko Dzieło Mistrza...
...a potem prawie dziesięciominutowa lawina braw, która po ukazaniu się przez chwilę na scenie Tadeusza Kantora zamienia się w owację na stojąco. A potem trzeba wyjść z jarmarcznej budy "Cricotu" na ulicę, nawiązać na nowo zawieszony kontakt z rzeczywistością.