Wesele i tarok
1. Widzów najnowszej sztuki Tadeusza Kantora "Niech sczezną artyści" (polska prapremiera w warszawskiej "Stodole" w styczniu 1986) trzeba dzielić na tych, którzy przed spektaklem czy wkrótce po nim zapoznali się z broszurką Kantora nazwaną przez niego "Przewodnikiem po spektaklu", oraz tych, którzy nie zadali sobie trudu kupienia i przestudiowania tego tekstu.
Spójrzmy na przedstawienie najpierw okiem widza, który autorskiego komentarza nie zna, ale ma pewne obycie z konwencjami współczesnego teatru i literatury. Już w trakcie pierwszych scen zorientuje się on, iż autor odrzuca kategorię czasu, a zwłaszcza takie jej konsekwencje jak chronologia zdarzeń i zasada dobitniejszego pamiętania tego, co jest bliższe w czasie. W Kantorowskiej czasoprzestrzeni wszystkie punkty są jednakowo ważne, jednakowo oddalane (a raczej w ogóle nie oddzielone) od siebie oraz od widza-podmiotu i postaci-przedmiotu. Również to, czy zdarzenie było nic nie znaczącym epizodem lub zgoła epizodem epizodu, czy decydowało o czyichś losach, nie wyróżnia go ani pod względem formalnym, ani psychologicznym. Wreszcie od razu widzimy, iż Kantor zakłada, że śmierć nie kończy bytu, niemniej zasadniczo zmienia jego istotę. Przedstawienie ujawnia dwie cechy tego nowego bytu. Po pierwsze, osobowość zmarłego rozpada się na wielką ilość osobowości, które, jak się wydaje, odpowiadają ułamkowym momentom przedśmiertnej egzystencji człowieka. Ja pośmiertny to jestem ja podzielony na cząstki mego przedśmiertnego życia. Te ułamkowe osobowości nie potrafią ani zaakceptować, ani zrozumieć zasady swego wyobcowania z pierwotnej, zintegrowanej jaźni. Prowadzi to m.in. do, powiedzielibyśmy, towarzyskich qui pro quo w zaświatach.
Ze sztuki wynika także, że celem i funkcją pośmiertnego bytu jest analiza tego, co działo się tutaj. W jego ujęciu ta koncepcja nie zawiera żadnych takich elementów, które nie byłyby znane religiom, nie mieściłyby się, w jakimś micie albo w starannie już poznanych archetypach od praczasów zakorzenionych w zbiorowej psychice ludzkości.
Również bezpośrednia "akcja" dziejąca się na scenie jest dość banalna. Ktoś umarł (albo jest w stanie agonii). Zajmujące się nim postaci to ziemski kondukt pogrzebowy albo już duchy, lub duchy przemieszane z ludźmi, albo jakieś ludzio-duchy. Niewprawnie zdejmują z niego ziemską odzież i ubierają go w białą szatę. Ten akt oznacza ostateczne odłączenie się ducha od ciała i przyobleczenie się ducha we właściwą mu obecnie postać. Zaraz też następuje jego rozpad na owe poniekąd niezależne od siebie osobowości, będące odpowiednikami jego samego z różnych okresów życia na ziemi. Zaczynają one trawić zakończony żywot, właśnie na prawach równoczesności i równej wagi wszystkiego. Reminiscencja przenika reminiscencję, oglądane fakty nie są zhierarchizowane. Nie bardzo wiadomo, które z pojawiających się postaci są owymi odpryskami osobowości, a które projekcją ich wspomnień. Ekspozycja jest drobiazgowa i zarazem chaotyczna, niekompletna. Ziemską, czyli realną reprezentacją zmarłego bohatera jest sam Kantor, jak zwykle obecny na scenie i pełniący wieloraką rolę: inscenizatora i animatora, aktywnego obserwatora i przez to komentatora, de facto aktora, a najogólniej "katalizatora" akcji.
Reprodukowane przez pamięć zmarłego zdarzenia pokazują, że był on Polakiem, świadomie przeżył okres gdzieś od Legionów do martyrologii drugiej wojny światowej, parę zaś słabo zaznaczonych momentów pozwala domyślać się, że żył aż po lata bieżące. To, co w przypomnieniach zmarłego jest najbardziej polskie i w sensie narodowym dramatyczne, jest zarazem łącznikiem między tą nową sztuką Kantora a innymi z ostatniego dziesięciolecia. Są to tragizm i groteska polskiego losu, jego metafizyka i banał. Szlachetne męczeństwo doznawane podczas służby słusznym sprawom nierzadko przeradza się w, puste gesty lub zgoła kabotyństwo. Równolegle pojawiają się strzępy wspomnień zmarłego z jego zupełnie pospolitego życia rodzinnego, oraz przypomnienia banalnych rozrywek i nieco trywialnych uciech.
2. Sięgnijmy teraz po autorski, "Przewodnik po spektaklu Niech sczezną artyści". Okazuje się, że Kantor pragnął nam powiedzieć wielokrotnie więcej, niż bez jego pomocy dostrzegliśmy i zrozumieliśmy, a w niektórych miejscach pragnął powiedzieć coś zupełnie innego, niż nam się wydawało. Widz będzie czytał ów komentarz z zaciekawieniem, lecz nie odczuwając kompleksów z powodu, iż nie potrafił podanych treści "prawidłowo" zinterpretować, bowiem objaśnienia Kantora są równie apodyktyczne jak dowolne. Arbitralnie informuje on, co dana scena lub sytuacja znaczy, czego jest symbolem, lecz nie tłumaczy, dlaczego tak a nie inaczej należy ją pojmować. Np. w drugiej części sztuki pojawia się na wpół zakapturzona postać w ciemnej pelerynie, siejąca zagładę, skazująca ludzi na tortury, obejmująca na pewien czas rządy nad scenicznym światkiem. Demon zła? "Śmierć", jak poszeptywały siedzące za mną studentki? Upostaciowienie polakożerczych żywiołów? Otóż nie. Kantor objaśnia, że jest to Veit Stoss, czyli Wit Stwosz, który w jego dramacie stosując terror buduje na scenie ołtarz mariacki z żywych postaci, a właściwie zjaw. Dlaczego Wit Stwosz, czemu ołtarz? Tego z "Przewodnika" nie dowiadujemy się. Trochę więcej Kantor powiedział w wywiadzie udzielonym Philippe Vignalowi z "Art Press". Przede wszystkim przypomniał, że norymberczyk Veit Stoss zbiegł ze swego rodzinnego miasta z lęku przed grożącą mu karą za malwersacje finansowe; miał być jako fałszerz, zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem czy zwyczajem, napiętnowany przedziurawieniem policzków. W Krakowie stworzył to, co stworzył. Po dwudziestu latach wrócił do Norymbergi, ale tam nie zapomniano i nie wybaczono mu jego przestępstwa (być może, nigdy całkowicie nie udowodnionego). Okrutne napiętnowanie zostało dokonane, a w norymberskim muzeum do dziś znajduje się gwóźdź, którym przebito Stwoszowi policzki. Zasadnicze wyjaśnienie Kantora, jak to wszystko ukształtowało postać Stwosza w jego sztuce, nie jest jednak jasne. Oznajmił on Vignalowi: "Nazywam Stwosza "Osobą znalezioną". Jako osoba znaleziona jest ważnym symbolem w dawnych kultach. Jako "przedmiot znaleziony", który dadaiści wzięli za swój, przychodzi stamtąd, przychodzi od Boga. Utracił swego pierwotnego właściciela, ale nie należy też do tego, kto go znalazł. Nie należy więc do nikogo, chyba tylko do Boga". Zaraz jednak dodaje, że "Stwosz to nie jest ktoś budzący szacunek", a w "Przewodniku" napisze: "jest coś podejrzanego w tej postaci z XV wieku". No dobrze, ale dlaczego Stwosz w przedstawieniu wykazuje tyle okrucieństwa wobec Polaków, którzy w odróżnieniu od Niemców nie wyrządzili mu żadnej krzywdy? Czemu na scenie, jak komentuje sam Kantor, "ołtarz (Stwosza - RK), przemienia się w celę więzienną"? Tu Kantor przestaje się o nas troszczyć i zdani jesteśmy na własne domniemania.
W sztuce jest wiele równie intrygujących zagadek lub skojarzeń w treści przejrzystych, ale w intencji niezrozumiałych. Np. zjawa określona w programie jako "Wiadomo Kto", pomyślana ponad wszelką wątpliwość jako cień Piłsudskiego, ma aparycję późnego Napoleona Bonaparte i jest grana przez kobietę (Maria Kantor). Jaki sens ma ten osobliwy trójkąt? Jaki jest mechanizm metamorfoz postaci granej przez inną panią, Teresę Wełmińską? Kantor nazywa jej rolę "dziwka z kabaretu", a w samej końcówce przemianowuje ją na "Anioła Śmierci". Jest to jednak rola z pewnością bardziej skomplikowana i nośna. Jeśli założymy, że w środkowej części spektaklu uosabia ona polskość czy wręcz Polskę, to niejedno nam w tym przedstawieniu ukaże się z innej strony. Wełmińska sprawia również, że w przejmującym finale sztuki szczerząca się bronią i rozpaczą barykada jest nie tylko sumą polskich barykad z polskich powstań, lecz ma także wyraźne malarskie odniesienia do kolorytu i atmosfery barykad komunardów. Jest zatem barykadą jeszcze bardziej "syntetyczną" i symboliczną. Zarazem w sensie ogólnoludzkim wydaje się skierowana przeciwko półmrokowi śmierci, o którym opowiada zwłaszcza akt pierwszy, półmrokowi, który z natury rzeczy - Kantor to uznaje - musi zwyciężyć. Dlatego tak rozpaczliwy jest opór owej barykady, bronionej przez zjawy, które w tym finale stają się jakby na powrót ludźmi i próbują bronić się ziemskimi środkami, bo barykady mogą istnieć tylko w planie realnym, swojego ziemskiego człowieczeństwa. Lecz zjawy-ludzie na barykadzie muszą przegrać, właśnie przegrywają, co skazuje je nieuchronnie na cofnięcie się do świata cieni. Sposób, w jaki aktorzy przemaszerowują przez scenę już po zapaleniu świateł, wywoływani brawami publiczności, jest przemyślany i wkomponowany w finał sztuki, pokazuje, że jest to już znowu tylko korowód cmentarnych widziadeł.
3. Czym zatem jest ostatecznie przedstawienie "Niech sczezną artyści"? Bez autorskiego komentarza jest to utwór typu mitologiozno-psychoanalitycznego, leżący gdzieś na przedłużeniu "Ulissesa". Nowatorskie u Kantora jest to, iż techniką zaproponowaną przez Joyce'a przeprowadza on analizę składników psychiki nie fikcyjnego bohatera czy osoby realnej, lecz innej, która żyjąc bada własną osobowość pośmiertną. Stąd kieruje analizą dokonywaną na samym sobie w sytuacji, jaka mogłaby być możliwa tylko tam. Jest to jednak chwyt bardziej formalny niż rzeczywiście odkrywczy, toteż jego efektem jest wrażenie ekstrawagancji.
Jednak Kantor napisał także ów komentarz, a nazwawszy go "Przewodnikiem po spektaklu" uczynił go składnikiem samego przedstawienia. Z tą autorską glosą "Niech sczezną artyści", nie przestając być w pewnych swych warstwach i fragmentach poszukiwaniami postjoycowskimi, jawi się przede wszystkim jako dzieło ulokowane na linii rozwojowej specyficznie metafizycznego i specyficznie narodowego polskiego dramatu, którą to linię wyznaczyły w swych epokach "Dziady" i "Wesele". Funkcją tych dramatów jest, jak wiemy, badanie tajemnicy polskości, jej antynomii, jej aspektów groteskowych oraz form społecznych i politycznych, w jakich się manifestuje. W tym kontekście i niejako tylko przy okazji polska szkoła dramaturgiczna stara się odpowiadać na podstawowe pytania dotyczące istoty bytu j przeznaczeń całej ludzkości.
Dla każdego, kto choćby z daleka obserwował dotychczasowe poczynania Kantora, musiało być od wielu lat niemal pewne, że w końcu da on swoją replikę "Wesela" i że będzie to rodzaj "anty-Wesela". No i stało się, utwór taki i jego inscenizacja już są. Widać też, że "Umarła klasa" i "Wielopole, Wielopole" to były preludia czy zaledwie wprawki do tego dzieła głównego. Cmentarna sceneria i procesja różnego gatunku zjaw wcale już nas nie dziwią, bo doświadczenia wielkich poprzedników pokazują, iż dramat prawdziwie polski nie może się obyć bez tych elementów. Dla epigonów niskiego lotu są one po prostu konwencją. Sięgają po nią nie zastanawiając się nad jej sensem i niezbędnością. Kantor znalazł dla tej konwencji uzasadnienie w tym, co w jego utworze jest najbardziej subiektywne: w przemożnej potrzebie przeprowadzenia pośmiertnego rozrachunku z samym sobą już teraz, już tutaj.
4. Kantor dał jeszcze jedno uzupełnienie do warszawskiej prapremiery "Niech sczezną artyści". W galerii Stodoły, obok sali teatralnej, urządził wystawę fotograficznych reprodukcji około stu recenzji, jakie spektakl zebrał w ciągu półrocznego prezentowania go w RFN, Francji i paru innych krajach. Objętość niektórych omówień przekracza trzydzieści stron. Wiedza, znakomitej większości recenzentów o historii i najnowszych dokonaniach teatru Cricot 2 jest bardzo gruntowna. Wszystkich łączy podziw dla talentu i osiągnięć Kantora.
Obcokrajowcy, mniej niż my wrażliwi na subtelności polskiego narodowego klimatu, nadto zaś odcięci od skądinąd skąpej warstwy językowej sztuki; czują się najlepiej dociekając zależności między wiekiem Kantora (tuż przed premierą ukończył 70 lat) a eschatologiczną filozofią przedstawienia.
Wszyscy uważniejsi recenzenci zagraniczni wszakże rozumieją, że kluczem do zasadniczych pokładów sztuki jest postać Wita Stwosza, i wszyscy potykają się o jej (w ujęciu Kantora) enigmatyczność. Sprawa ta nie daje spokoju zwłaszcza miłośnikom Kantora z RFN. Niemcy, i nie tylko oni, radzi by w wątku Wita Stwosza wykryć jakieś aluzje do bieżących spraw politycznych, lecz materia sztuki opiera się temu.
Poprzez oczytanie światowej krytyki w Kantorze i jej życzliwość dla niego raz po raz przeziera interpretacyjna bezradność. Ross Wetzsteon spenetrowawszy w obszernym eseju pomieszczonym w "Thevillage Voice" (nr 42/1985) całą twórczość Kantora stwierdza (tłum. Grażyna Branny):
"Teatr Kantora pozostawia dziwne wrażenie: albo rozumiemy, co znaczą poszczególne obrazy, ale nie rozumiemy, co znaczy ich suma, albo przeciwnie - zupełnie nie możemy pojąć znaczenia poszczególnych fragmentów całości, choć wyraźnie widzimy jej intencję".
Inny recenzent (Antonio Attisani z "Monitor Teatro") nie mogąc w sposób racjonalistyczny uporać się z "Niech sczezną artyści", sięga do... kabały, dopatrując się pierwowzorów postaci sztuki w figurach taroka i ich metafizycznych sensach.
5. Dokonajmy na koniec pewnego eksperymentu. Odrzućmy poddawane przez Kantora twierdzenie, że w sztuce tej antycypuje on własną śmierć i następującą po niej dezintegrację swojej psychiki. Załóżmy, że jest to z jego strony mistyfikacja; na razie mniejsza o jej cel. A więc pytanie: kto naprawdę umarł, czyja osobowość się rozpada, wypromieniowując swoje ziemskie przeżycia? Odpowiedź mogłaby być chyba tylko jedna: Wit Stwosz, o jego to życiu i śmierci sztuka traktuje od początku do końca, o jego życiu współczesnym, dwudziestowiecznym. Kantor w jednym z wywiadów przestrzegł przed uproszczeniami w pojmowaniu reinkarnacji, ale samej jej zasady nie wykluczył. A zatem w XV wieku krwawo naznaczony przez swych norymberskich rodaków za popełnione lub nie popełnione przewinienie Veit Stoss rodzi się znowu, na początku XX w., w Krakowie czy w pobliżu. Jego wciąż istniejące tutaj dzieło zapewne wywiera nań magnetyczny wpływ. Jednakże nie wie kim był, nie ma poczucia tożsamości z poprzednim wcieleniem. Przeto pędzi sobie żywot w miarę pospolity i typowy dla lat w których obecnie żyje. Jako dziecko ma za idola marszałka, który był wtedy u szczytu popularności. Dorasta w Bogoojczyźnianej i jarmarczno-odpustowej atmosferze lat międzywojennych. Przeżywa stresy wrześniowej klęski i konspirowania podczas okupacji, a potem obsesje kombatanta. Wreszcie umiera. Początek jego drogi na tamtym świecie też jest banalny (przeżuwanie cząstkowych wspomnień z życia). Nagle jednak, po częściowym oczyszczeniu się, odzyskuje świadomość poprzedniego i zapewne wcześniejszych wcieleń (wedle niektórych mistyków to również miałoby być ogólną regułą). Uznaje swoje dwudziestowieczne życie za zmarnowane. W poprzednim został pokrzywdzony, teraz czuje się wykpiony. Żal i furia każą mu działać pospiesznie i okrutnie. Rozpoczyna od "wymordowania" swoich sobowtórów w zaświatach, czyli tych niezależnych od siebie cząstek własnej osobowości bytów będących przywołanymi przez nie miałkimi wspomnieniami. Poprzez poprzedzone torturami (za pomocą urządzeń średniowiecznych!) ich zgładzenie podporządkowuje je sobie i z nich wznosi nowy ołtarz, zjawę ołtarza, anty ołtarz... Ołtarz-barykadę.
Kantor zbliżył się do granicy, poza którą, jak się na ogół uważa, istnieją już tylko urojenia i śmieszność. Zabezpieczył się przeciwko podejrzeniom, że nieświadomie dał się wmanewrować w coś niepoważnego, nazywając swój spektakl "rewią", "prestidigitatorstwem", a nawet "błazenadą" i "cyrkiem", i dezawuując przy użyciu dosadnych określeń większość postaci sztuk. Ale i tego nie należy brać zbyt jednoznacznie, gdyż, jak stwierdza w innym miejscu komentarza, stworzony przezeń w przedstawieniu świat "gubi się w sprzecznościach, balansując między powagą a śmiesznością, między niebem a piekłem, modlitwą a bluźnierstwem, walecznością a ucieczką".