Artykuły

To dla niego te siekierki

"Bachantki" w reż. Maćko Prusaka we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Jarosław Klebaniuk w portalu Teatr dla Was.

Zmian w życiu wywołanych pojawieniem się w nim nowej osoby doświadczył chyba każdy. Rewolucja na skutek fascynacji ma zazwyczaj jednostkowy charakter, choć w różny sposób może dotknąć także najbliższych. W przypadku z "Teorematu" Piera Paolo Pasoliniego każdy z członków rodziny radykalnie, lecz inaczej zmienia swój sposób postępowania pod wpływem kontaktu z Przybyszem. Film włoskiego reżysera stanowił współczesną wariację na temat "Bachantek" Eurypidesa, zaś najnowsza premiera wrocławskiej Pantomimy nawiązuje do spektaklu Henryka Tomaszewskiego z 1974 roku pt. "Przyjeżdżam jutro. Collage obrazów pantomimicznych inspirowanych "Bachantkami" Eurypidesa i "Teoremą" Piera Paolo Pasoliniego". Maćko Prusak podjął próbę realizacji trudnego tematu. Wewnętrzny konflikt bohaterów kuszonych pozanormatywną realizacją skrywanych marzeń stanowi jedną z możliwych interpretacji zagadkowej fabuły zarysowanej przez mistrzów. Gdyby nie kontekst nadany przedstawieniu w (pięknie wydanym) "Programie", trudno byłoby ten trop odnaleźć. Konstrukcja spektaklu nie ułatwiała bowiem odkrywania psychologicznej warstwy losów bohaterów.

Pierwsza, długa i nieprzyjemna, rozgrywana w ciszy scena wprowadziła wiele napięcia. Kobiety: Matka, Córka i Służąca, zupełnie osobne, nie mogły sobie znaleźć miejsca, trzymały się na dystans od Niego, jakby w opozycji, a On, doświadczywszy nagłego tiku, przeglądał się sobie w lustrze z zadowoleniem. Brak muzyki i dźwięków innych niż kroki czynił te przymiarki nieznośnymi. Gdy pojawiły się odgłosy dzwonów, burzy i ptaków, a mężczyzna zaczął, odwrócony tyłem, śpiewać (z offu) wydawało się, że cisza już nie powróci. Jednak przeplatanie i kontrastowanie całkowitej akustycznej pustki z nadmiarem różnego rodzaju, niejednokrotnie przykrych, hałasów, wydawał się celowym zabiegiem artystycznym. Trudno znaleźć dla niego uzasadnienie. Estetyka całości nie wymagała takiego epatowania skrajnościami.

Kilka powtarzających się scen wymykało się jednoznacznej interpretacji. Gdy kobiety zawieszały się na poręczach przy "lustrzanej" ścianie według mnie wdzięczyły się do Dionizosa, jednak, jak po spektaklu powiedziała Ela, mogły okazywać znudzenie lub desperację (ucieczkę przed podnoszącą się wodą). Nie takiej konfuzji chyba realizatorzy od nas oczekiwali, nie w taką chcieli wprawić.

Także obecne od samego początku, wbite w parkiet siekierki, raz po raz uzupełniane, zwielokrotniane, donoszone i dobijane, nie ujawniły swojej funkcji. Owszem przeszkadzały w poruszaniu się i mieszały szyki, lecz ich symboliczne znaczenie nie do końca było jasne. Eli jednoznacznie kojarzyły się z agresją, jednak nie uległa ona jakiemuś spektakularnemu rozładowaniu. Owszem, mieliśmy jakieś formy agresji brata wobec siostry i wzajemnie, o przeszłej przemocy świadczyła głowa jelenia, a o świeżej - zabita łania, zaś sfrustrowani kochankowie mieli krótkotrwałe i niegroźne jej ataki, jednak takie nagromadzenie drewniano-stalowych rekwizytów nie wydawało się zasadne. Oryginalny pomysł scenograficzny do końca żywił się sam sobą. Krew nie popłynęła. Nikt też raczej krwi nie łaknął.

Jednym z ideowych przesłań spektaklu było ukazanie patriarchalnej władzy w rodzinie. Scena, w której Ojciec celebruje kolację, reaguje dezaprobatą na poczynania współbiesiadników, nakazuje i rządzi, stanowiła jedną z tych klasycznych, których znajdujemy wiele w literaturze i sztukach wizualnych. Drętwa atmosfera, patos towarzyszący, za sprawą puszczonej z adapteru opery, tak banalnej czynności, jaką jest jedzenie, przejawy dziecięcego buntu, szybko dyscyplinowane i powściągane - oto treść rodzinnej antysielanki. Tego rodzaju sceny aż prosiły się o dialogi; wyglądały tak, jakby ktoś je wyciął. Performatywnie były bowiem, pomimo całej maestrii wykonawców, zbyt ubogie. Oczywiście konwencja nie pozwalała na rozmowy, jednak można było ten niemal dwugodzinny spektakl skondensować, ograniczając go do pasaży bardziej dynamicznych i absorbujących.

Do takich interesujących scen należała choćby ta z udziałem Kadmosa (Artur Borkowski) i Tejresjasa (Radek Kasiukiewicz), którzy pośród odgłosów ulicznego ruchu, poszukiwali kierunku. Ich kroki straciły automatyzm i przekształciły się w wije, podskoki, przystawy, mini-galopady, potrząsy, pokiwy, chyboty, narowy, wytrząsy, absu-drepty, kręcioły, boksowanka i najwyższej cielesnej jakości wygibasy. Nie wiadomo po co było to wszystko, lecz trzymało spektakularny poziom.

Zabawna była scena z witaniem wymienionych wyżej przybyszów przez rodzinę. Rozegrana na niezwykle małej powierzchni, oczywiście pośród, tak, tak, zgadliście, siekierek, była okazją do cudem unikanych mikrokolizji i niedoszłych do skutku uścisków. Zresztą cała sekwencja z udziałem niewidomego gościa skrzyła się humorem. Biedakowi, polegającemu bardziej na węchu niż na innych zmysłach, nie usługiwano jak należy.

Z przyjemnością obejrzeliśmy też z Elą malowniczy walc z siekierkami. Podczas gdy pozostali tańcząc uderzali jednym drwalskim (a może strażackim?) instrumentem w drugi, sprawca całego zamieszania stojąc w miejscu podrygiwał, przeżywał, ekscytował się. Choć narzędzia w tym przypadku zostały pomysłowo użyte, nie sposób było - na przestrzeni całego przedstawienia - oprzeć się wrażaniu, że powinny, niczym strzelba obecna od pierwszego aktu w eksponowanym miejscu, kogoś choćby zadrasnąć, może nawet odciąć łeb atrapie kurczaka lub rozmnożyć przez podział teatralną dżdżownicę. Nic takiego się nie stało.

Choć przedstawienie Maćko Prusaka chwilami było mało zrozumiałe, udało się w nim pokazać parę wątków. Należały do nich: strategie zabiegania o względy obiektu uwielbienia, reakcje na odrzucenie i kontrola nad zakochanymi, jaką daje kochanemu ich miłość. Ojciec/Panteus próbował uwodzić Dionizosa z pozycji władzy, a gdy został odrzucony i wyśmiany, wściekł się. Potem próbował, pozorując przedśmiertne drgawki, wziąć go na litość. Jednak ostatecznym rozwiązaniem okazała się zmiana w sferze tożsamości. Utrata symbolizującego władzę wysokiego czarnego fotela na rzecz Dionizosa, zdjęcie poroża z tablicy (nawiasem mówiąc, do koszykówki, co stanowiło kolejne scenograficzne dziwactwo), degrengolada pod wpływem serwowanego czerwonego trunku i spoufalenie się z uosobieniem bachanaliów zwiastowały ostateczną przemianę. Gdy Ojciec pojawił się nie, jak uprzednio, w jednokolorowym mundurze, lecz z nagim torsem, w kobiecym kożuchu i w szpilkach, upadek patriarchatu pod wpływem miłości okazał się faktem.

Warto podkreślić kolejną świetną rolę Jana Kochanowskiego. Rozległa skala środków ekspresji, jaką dysponuje ten aktor bardzo wysoko zawiesza poprzeczkę pozostałym. Nie zauważyłem żadnych potknięć, wręcz przeciwnie, wszyscy zagrali poprawnie, a zważywszy na trudności, jaką stwarzały siekierki i różne inne pomysły - nawet świetnie, jednak trudno przewyższyć gwiazdę. A wydawałoby się, że taką powinien być obsadzony w roli Dionizosa Mariusz Sikorski.

Strona akustyczna spektaklu wzbudziła mieszane uczucia. Obok niezrozumiałych kontrastów, jeśli chodzi o natężenie dźwięku, mogliśmy posłuchać muzyki Krzysztofa Komedy, a widok tańczących jazz w pozycji siedzącej, na krzesłach, radował także oko. Usłyszeliśmy rzadkie przedwojenne piosenki niemieckie oraz dyskusję po niemiecku z offu, co było tyleż oryginalne, co - dla nie znających języka Hitlera - irytujące. Były też i rzadko dziś słuchane kawałki po angielsku ("Frankie drank his money/ The little he's made"), fragmenty muzyki z patetycznych niemieckich oper, a nawet kakafoniczny jazgot jakiegoś zdeformowanego punka czy traszu. Przedziwna to doprawdy była mieszanka i zapewne każdy znalazł tam coś dla siebie, lecz i nawet prędzej - przeciw sobie.

Estetyka spektaklu chwilami budziła skojarzenia z "T.E.O.R.E.M.A.T."-em w reżyserii Grzegorza Jarzyny wystawianym m. in. podczas wrocławskiego Festiwalu Dialog kilka lat temu. Pastelowość sceny przy stole, umiejscowienie części akcji pod ścianami, rozległa przestrzeń, w której rozgrywała się akcja - to niektóre cechy wspólne tych dwóch realizacji podobnie zainspirowanych idei. Różnic, przede wszystkim tych wynikających z odmiennych konwencji teatralnych, było oczywiście więcej niż podobieństw, jednak sam fakt, że taka asocjacja pojawiła się w trakcie premiery, uznałem za wart odnotowania.

"Bachantki" trudno uznać za udany spektakl. Chwilami był na tyle nudny, że - jak czujnie zauważyła Ela - widzowie opuszczali widownię, a siedzący obok profesor, pomimo złotego wieku wciąż nie odpuszczający premier, nawet parę razy zachrapał. Pomimo wartych zobaczenia fragmentów i znakomitego warsztatu aktorów, całość nie miała logicznej konstrukcji, a niektóre pomysły scenograficzne i choreograficzne nie obroniły się. Historię, frapującą przecież niezmiennie od dawien dawna, można było opowiedzieć w sposób bardziej zrozumiały i z większą dynamiką. A przede wszystkim można było oszczędzić widzom tych nieznośnie głośnych hałasów oraz nieznośnie dłużących się chwil ciszy w trakcie niewytłumaczalnie statycznych scen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji