Porywające, nudne Metro
"Metro" dało Koszalinowi ogromnie dużo radości i wiarę, że sztuka może i powinna uczestniczyć w życiu każdego człowieka. Impet młodości wykonawców musicalu poraził energią koszalińską publiczność.
Spektakl był wydarzeniem oczekiwanym w Koszalinie. We wtorkowy wieczór amfiteatr (nazajutrz spektakl wystawiono tam ponownie) wypełnił się po brzegi. "Metro", jak sądzę, nie zawiodło publiczności. Świadczyły o tym i aplauzy, i sygnał z widowni w postaci ogników (zapalone zapalniczki i zapałki).
Nie znaczy to jednak, że "Metro" jest spektaklem doskonałym. Przeciwnie, obarczone jest wieloma podstawowymi błędami i słabościami do tego stopnia, że wydaje się niewiarygodne, iż komuś przyszło na myśl pokazywać je w stolicy musicalu. Pobyt artystów w Nowym Jorku miał jednak wielką zaletę: pozwolił sprawdzić się im oraz stworzył spektaklowi w kraju ogromną reklamę. Ona to pozwoli prawdopodobnie na ogromny sukces, także kasowy. Nie od dziś wiadomo, że droga polskich artystów do serc Polaków wiedzie przez Paryż czy Nowy Jork. Bądźmy jednak sprawiedliwi, nie tylko o reklamę tu chodzi. Polska publiczność niemal jak kania dżdżu spragniona jest wielkich, nowoczesnych operowych przedstawień. Muzyka, taniec, efekty świetlne i oczywiście dobry tekst podbijają serca tej najszerszej publiczności. Tak było z "Metrem". Tak jest z teatrem "Rampa" Strzeleckiego.
Wolność kraju stworzyła inne perspektywy sztuce. Należy przypuszczać, że będą powstawały kolejne musicale o bardzo zróżnicowanej tematyce. Prawdopodobnie "Metro" stanie się przykładem, jak to robić, skąd brać ogromne pieniądze i jak je później odzyskać od publiczności. Warunkiem powodzenia jest jedno: niesamowita precyzja wykonania, absolutne mistrzostwo. W końcu polska publiczność nie tylko zdaje się na własne odczucia, telewizja od dawna dostarczała filmowe wersje słynnych amerykańskich musicali, od "West Side Story" począwszy.
Wróćmy jednak do "Metra". Zacznijmy od słabości. Po pierwsze sam pomysł fabularny. Chwyt "teatru w teatrze", choć nie porażający nowością, nie byłby nawet taki zły, gdyby nie inny pomysł, przerażający wręcz banałem. Oto grupa marzącej o sławie i karierze artystycznej młodzieży, grupa ni to nieopierzonych artystów, ni wykolejeńców spotyka się w metrze. Oczywiście jest wątek miłosny i wątek komercji, czyli szmalu. A generalnie chodzi o idealizm, młodość przeciwstawioną komercyjnemu, pozbawionemu skrupułów światu. W to ładuje się wszystko, co w miarę nośne i atrakcyjne widowiskowo, a więc święta z kolędami, a więc kościół. Wszystko to zanurzone w niezwykle atrakcyjnej dramaturgicznie rzeczywistości. Oto Europa się zmieniła, pękły stare struktury, mamy coś nowego. Zaistniała jakaś faza przejściowa. Młodzież musi znaleźć sobie miejsce w tym tyglu starego i nowego. Niestety ten temat został niemal zaprzepaszczony. Padają tu frazesy w rodzaju "Europa bez granic". Tkanka artystyczna zostaje nasączona okropną publicystyką i dziennikarszczyzną. Choć jest postać Rosjanki, która w jakimś sensie unosi temat.
Banalność fabularna nie musiała tak bardzo razić. Raziła jednak, bo w bardzo wielu momentach przedstawieniu brakowało tempa. I to był podstawowy błąd. Część dyskursywna zabijała akcję, szczególnie w pierwszej części widowiska. W "Metrze" pojawiają się dłużyzny wręcz wykańczające widza. Gdy przedstawienie nabiera tempa jest już znacznie lepiej.
Zapytacie państwo: dlaczego jeśli jest tak źle, jest tak dobrze? Dlaczego "Metro" się podoba i budzi wzruszenie? Odpowiedź jest oczywista. W "Metrze" są piosenki, sceny i obrazy bardzo dobre. I one to niosą przedstawienie.
Niekwestionowaną gwiazdą jest Robert Janowski, chłopak, który grał rolę Jana. Jego ciepły, wspaniały głos zniewalał widownię. Chłopak czarował publiczność śpiewem i wdziękiem. To on wydawał się najbardziej utalentowany. Jego partnerka - Edyta Górniak, grająca rolę Ani - z pewnością rozczulała, ale nie fascynowała. Była niestety tylko poprawna, choć w ostatniej scenie, w piosence, która kończyła przedstawienie, zaprezentowała swoje możliwości z najlepszej strony i... poruszyła publiczność.
Co było porywające w "Metrze"? Z pewnością grupowe wykonanie piosenki "o schodach do nieba", z pewnością taniec, szczególnie pod koniec spektaklu.
Jeszcze raz się okazało, ile niesie ze sobą młodość, skojarzona z dobrą choreografią i świetnym wykonaniem. Młodzi artyści w pewnych momentach byli tak dynamiczni, że wydawało się, że rozsadzą scenę. Oczywiście nośność, sukces "Metra" wiąże się z muzyką. Myślę, że muzyka przekonywała i była mocną stroną przedstawienia. Zawdzięczamy ją Januszowi Stokłosie. Momentami jednak kojarzyła się bardzo wyraźnie z pewnymi znanymi zespołami muzycznymi. No, ale rozważań na temat zupełnej oryginalności "Metra" nie ma co podejmować, ona jest niemożliwa.
Najważniejsze jest co innego: mamy polski przyzwoity musical, który momentami jest porywający. Za te wzruszenia przywiezione nam do Koszalina możemy artystom, a w szczególności reżyserowi i choreografowi Januszowi Józefowiczowi, tylko podziękować.