Krytyka nam niestraszna czy strach przed krytyką
Dziwi mnie i jednocześnie śmieszy (już nie złości) ton recenzji ze spektaklu "Metro", jaki czytam w prasie i słyszę w radiu. Bo w gruncie rzeczy to zabawne, jak bezradni są nasi recenzenci (krytycy!) wobec typowo musicalowego spektaklu.
Przede wszystkim słychać ton "światowy". Czytelnik lub słuchacz powinien odnieść wrażenie, że autor recenzji bywa na każdej premierze nowojorskiej, o paryskich czy londyńskich nie wspominając, i dlatego pobłażliwie oraz z dystansem spogląda na wysiłki Józefowicza i jego grupy. Nie takie rzeczy się widziało.
Tymczasem, proszę, braki w scenariuszu, psychologia postaci żadna, intryga nieudolna. A przecież wiadomo - w musicalu intryga i psychologia to sprawy najważniejsze, brak głębi karygodny. No i aktorsko młodzi wykonawcy bardzo słabi.
Cóż z tego, że (tu zacytuję Wandę Zwinogrodzką z "Gazety") debiutanci Józefowicza "tańczą znacznie lepiej niż aktorzy naszych teatrów, śpiewają dobrze, słychać kilka świetnych głosów" - kiedy aktorsko - słabo! Co do muzyki, głosy naszych znawców są podzielone, jedni piszą (mówią), że eklektyczna, inni, że interesująca.
Na "Metro" warto się wybrać - pisze Zwinogrodzka - tylko po to (co najwyżej po to), żeby "posłuchać muzyki i popatrzeć na układy choreograficzne". Bo oczywiście na "Hallo, Dolly" czy "West Side Story" warto się było wybrać z zupełnie innych powodów (ta głębia!).
Naprawdę trudno o lepszą ilustrację "polskiego piekiełka". Spektakl tych młodych (para główna: ona 18 lat, on 21) ludzi
wyjątkowo utalentowanych, sprawnych i dynamicznych, którzy zakasowała niejednego "zawodowca", którzy NAPRAWDĘ tańczą i NAPRAWDĘ śpiewają - w przeciwieństwie do wielu naszych aktorów udających i jedno, i drugie - ten więc spektakl opatruje się znakiem zapytania, kręci nosem. Słowem: "warszawce" się nie podobało. Tylko co? Może jednak sukces?
Na przedstawieniu, które ja widziałem, sala była pełna (pomimo bardzo drogich biletów) a na końcu spektaklu miało miejsce coś, co po angielsku mazywa się standing ovation. To samo powtórzyło się w następnym tygodniu, co wiem od tych, którzy byli. Zdaniem krytyków (?!) jest to "względny sukces". Życzę im sukcesów podobnych, a młodym ludziom od Józefowicza radzę wyjechać jak najszybciej. Im dalej, tym lepiej. (Marek KREUTZ)
Jedno z dwojga: można się zżymać na krytyków (tu znak zapytania w nawiasie), że bezradni albo też besztać ich za to, że przywołują doświadczenia zachodnie, logika jednak nie pozwala łączyć obu tych zarzutów. Skąd to recenzenci czerpać mają wiedzę o musicalach, skoro, jak wiadomo, w Polsce ten gatunek dopiero raczkuje? Nieszczęsny krytyk (wciąż ze znakiem zapytania) jest śmieszny, gdy porównuje spektakl warszawski z nowojorskim, londyńskim czy paryskim. Ale Marek Kreutz, gdy przywołuje obce tytuły na poparcie swej tezy, śmieszny nie jest. Jest kompetentny.
Zgodnie z jego tezą walory artystyczne scenariusza są w musicalu kwestią trzeciorzędną. Być może, choć przytoczone przez Kreutza przykłady akurat o tym nie przekonują. Jako wytrawny znawca gatunku, wie on zapewne, że "Halo, Dolly" powstał na motywach ."Pośredniczki matrymonialnej" Wildera a "West Side Story" - na motywach "Romeo i Julii". Wzory literackie nie były najgorsze i chyba mój polemista zagalopował się nieco z tym poklepywaniem Szekspira po ramieniu.
Ja zresztą w swojej recenzji porównań nie czyniłam. O żadnej psychologicznej głębi nie pisałam. Wymieniając powody, dla których na przedstawienie warto się wybrać, nie użyłam sformułowania "tylko po to" ani też "co najwyżej po to". "Polskie piekiełko" tym się między innymi odznacza, że w zapale polemicznym przeciwnikom insynuuje się sądy, których nie wypowiedzieli.
A liczbę wykupionych na "Metro" baletów można po prostu sprawdzić w kasie. Wbrew pozorom stopień zapełnienia widowni o sukcesie kasowym nie przesądza, na "Metro" bowiem wydaje się tanie wejściówki w znacznej liczbie. Ich nabywcy zajmują nie rozprzedane miejsca. Praktyka ta pozwala pozbyć się pustych krzeseł na widowni, ale zysków finansowych nie przynosi.
(Wanda ZWINOGRODZKA)