Podglądanie
Kartkując programy przedstawień teatralnych, od czasu do czasu znajdujemy przy nazwisku reżysera umieszczone w nawiasie literki PWST. I zapewne nie wszyscy widzowie wiedzą wtedy, że oglądane przez nich przedstawienie jest pracą studenta Wydziału Reżyserii warszawskiej Szkoły Teatralnej. Taka praktyka jest oczywiście słuszna, bo gdzie mają zdobywać szlify przyszli reżyserzy, jak nie w prawdziwym teatrze. Kto użycza sceny studentom?
- W zasadzie może to zrobić każdy teatr. Oczywiście,- jest pożądane, by był to teatr dobry, co w tym przypadku określa zarówno techniczne wyposażenie sceny, jak i kwalifikacje zespołu aktorskiego. Młodemu reżyserowi łatwiej pracować ze sprawnym zespołem aktorskim, który może go - w razie potrzeby - wesprzeć własnym doświadczeniem, wiedzą praktyczną. Ale to tylko jedna strona medalu. Jest jeszcze druga - mniej zachęcająca. Taki "zielony" reżyser z jednej, a teatralne wygi (nierzadko z nie byle jaką pozycją aktorską) z drugiej strony: ileż tu okazji do nieporozumień, zadrażnień, konfliktów... Ileż nieraz trzeba taktu i dobrej woli obu stron, by zachować nienaruszone aż do szczęśliwego końca (czytaj: dnia premiery) poczucie osobistej godności a zwłaszcza miłości własnej wszystkich realizatorów przedstawienia. I nie ma się tu co dziwić ani potępiać. Teatr nie jest świątynią bogini Skromności i być nią nie może. A jeśli ktoś twierdzi inaczej, to albo teatru nie zna, albo po prostu udaje...
Sali Prób Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy daleko do ideału. Scena przypomina raczej estradę, oświetlenie jest zdecydowanie kiepskie, a o zmianach dekoracji lepiej nie wspominać. A przecież zrealizowano na niej spektakle, które - z prapremierą Kartoteki Różewicza na czele - weszły do historii naszego powojennego teatru. W przypadku jednoaktówek Wampiłowa warunki sceniczne nie stanowią przeszkody. Przeciwnie - dzięki kameralności wąziutkiej widowni publiczność niemal podgląda, jak przypadkowy ciekawski świadek, wnętrze hotelowego "numeru" i to co w nim się dzieje. To stworzenie atmosfery intymności - jako że podglądanie jest bądź co bądź czynnością intymną - to pierwszy plus, jaki można postawić reżyserce Anegdot prowincjonalnych, Hannie Orlikowskiej-Jaaskelainen. Drugi plus należy się scenografce Krystynie Kamler za urządzenie wnętrza "numeru". Już na pierwszy rzut oka widać, że to hotel niezbyt luksusowy, chociaż budynek, w którym się mieści, był kiedyś zapewne okazałym pałacem. Świadczą o tym, niezmiernie pretensjonalni, wspierający ścianę giganci, teraz starannie pomalowani olejną farbą, szaro-żółtą od góry po obnażone łono, a niebiesko-zieloną ; (żeby się nie brudziło) w dół, aż do stóp. Olejna farba pokrywa również twarde krzesła i stolik, do umywalki kapie woda z niezbyt szczelnego kurka. Na łóżkach - niewiarygodne pluszowe kapy. Patrząc na to wnętrze musimy się uśmiechnąć: prowincja.
* *
O Wampiłowie polski widz i polski czytelnik wie jeszcze niewiele albo - nic. Dwie realizacje "Zeszłego lata w Czulimsku" (w Gdańsku i Wałbrzychu), prapremierowe wystawienie "Anegdot prowincjonalnych" w Warszawie, nieliczne publikacje w Dialogu i Teatrze, recenzje w prasie codziennej - to na razie wszystko. Ale z każdej z nich można było wyczytać, że ten radziecki pisarz jest piewcą prowincji. I to piewcą szczególnym, bo aprobującym ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Co nie znaczy: bezkrytycznym. Przeciwnie - osądzającym surowo ale jednocześnie niemal w niej rozkochanym.
Historia z metrampażem - pierwsza z Anegdot prowincjonalnych jest wdzięczną tej tezy ilustracją. Wyprowadzona z pomysłu estradowej niemal proweniencji, jest właściwie skeczem, tyle że rozbudowanym do rozmiarów jednoaktowej sztuki. Oparta w całości na komizmie sytuacyjnym pozwala reżyserowi sięgać po środki farsy. Absurdalne założenie pociąga za sobą szaleńczy wir wydarzeń, które narastają, piętrzą się i gdy napięcie sięga szczytu - napełniony nim balonik pęka z trzaskiem; zostają tylko bezsensowne, kompromitujące strzępki. Kompromitujące, bo świadczące o tym, że jednak coś się zdarzyło, choć niby nie zdarzyło się nic i wszystko powinno wrócić na swe dawne miejsce.
* *
Wampiłow przeważnie nie oczekuje od bohaterów swych sztuk, że się zmienią, poprawią,że sobie uświadomią własne błędy i wady. Nie moralizuje, nie poucza, wydaje się nam mówić: spójrzcie, jacy oni śmieszni, głupi i bezwzględni. I jacy nieszczęśliwi, jacy godni współczucia. Jacy do was podobni.
Współczesność teatru Wampiłowa wydaje się polegać m.in. na umiejętności niemal całkowitego niwelowania dystansu pomiędzy widzem a postacią sceniczną. I nie trzeba tej niwelacji dystansu mylić z utożsamianiem się widza z postacią - bohaterem utworu. Nawet nie utożsamiając się, nawet nie akceptując czy też wręcz potępiając kogoś możemy przecież odczuwać wyraźnie istnienie ludzkiej więzi między sobą a tym kimś. Bohaterowie Dwudziestu minut z aniołem nie są aniołami. Na pozór wesoła historia o dwóch skacowanych podróżnych poszukujących gorączkowo pieniędzy na "klina", jest w rzeczywistości bardzo smutna. Spotykających się przypadkowo w hotelu i skłóconych ze sobą łudzi jednoczy tu... brak wiary w szlachetność, w bezinteresowność. Nie mogą znieść świadomości, że ktoś może być od nich lepszy, nie cofną się przed brutalnym wymuszeniem prawdy o "aniele". I uspokoją się dopiero wtedy, gdy się okaże, iż mniemany dobroczyńca w gruncie rzeczy jest do nich podobny. Kałoszyn, Marina, Kamajew z Historii z metrampażem i wszyscy bohaterowie Dwudziestu minut z aniołem to osobistości budzące wiele zastrzeżeń. Oceniając jednoznacznie, widz przecież jakoś ich rozumie; niektórzy - mimo wszystko - są nawet sympatyczni. I to jest drugi plus, który należy się reżyserce. Za to, że unika kontrastu czarne - białe, że - zgodnie z autorem - delikatnie cieniuje rysunek postaci, mimo że tym razem scenografka nie w pełni dostosowała się do tej tendencji. Kostiumy nazbyt dosadnie, nazbyt jednoznacznie określają charaktery, zwłaszcza pań.
* * *
Pewien początkujący recenzent teatralny napisał kiedyś z wielką pewnością siebie, że odróżnienie w spektaklu tego, co pochodzi od reżysera, od tego, co jest owocem inwencji aktorskiej, nie stanowi dla niego problemu. Po prostu ogląda przedstawienie i od razu wie kto co. Tę bezcenną wprost w zawodzie krytyka teatralnego umiejętność nie wszyscy niestety posiedli w stopniu równie doskonałym. W przypadku przedstawienia warsztatowego rzecz staje się jeszcze bardziej skomplikowana. Oczywiście najprostsze będzie przypisanie reżyserowi niedociągnięć aktorskich. Czy jednak słuszne? Czy nie może się zdarzyć, że ceniony aktor nie znajdzie wspólnego języka z młodym reżyserem? Że własną koncepcję uzna za lepszą i zrealizuje ją kosztem całości widowiska? I jak dociec prawdy, gdy przebieg prób pozostaje dla widza-recenzenta tajemnicą? W przedstawieniu Anegdot prowincjonalnych niektóre role są niedopracowane, bywa też, że interpretacja wędruje fałszywym tropem. Przykład najjaskrawszy: Wojciech Duryasz nie jest Kamajewem, tylko "warszawskim rodakiem"; cechy te zachował nawet, choć w znacznie mniejszym stopniu, w epizodzie Stupaka w drugiej części przedstawienia. Potapow i Ugarow - dwie różne postaci w dwóch różnych sztukach - w interpretacji Józefa Nowaka różnią się przede wszystkim charakteryzacją. Obydwaj są bardzo śmieszni, ale to śmieszność wybornego aktora Nowaka; brak tu śmieszności samego Potapowa czy Ugarowa, a przecież Nowak nie jest ani Potapowem ani Ugarowem. W Historii z metrampażem Jadwiga Jankowska-Cieślak stworzyła zachwycającą postać nieśmiałej brzyduli, pełnej nieporadnego wdzięku; jej Wiktoria jest naprawdę jedyną czystą istotą w tym żałosnym światku Ryszard Pietruski, niewiele mający do zrobienia w części pierwszej spektaklu, znalazł pole do popisu w Dwudziestu minutach z aniołem i szansę tę umiał wykorzystać. Namiętność sportowego kibica z prawdziwie komediowym temperamentem demonstruje Wojciech jako metrampaż Potapow: jako agronom Chomontow gaśnie, chyba niezbyt dobrze się czując w roli "anioła" wątpliwej konduity. Postaci niewiernej żony Potapowa Mariny i hotelowej sprzątaczki Wasiuty ostro skontrastowała Maciejewska. W miniaturowej rólce skrzypka Bazilskiego Stefan Sródka ładnie zaznaczył metamorfozę artysty-pięknoducha w zwyczajną, podejrzliwą kanalijkę.