Artykuły

"Aida" w Łodzi

"Aida" w reż. Marka Weiss-Grzesińskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Adam Czopek w Naszym Dzienniku.

To tak kochane przez publiczność dzieło, z wielkimi scenami zbiorowymi, zbliża się najbardziej ze wszystkich utworów Verdiego do francuskiej grand opery. "Aida", zderzająca dwa światy: egipską potęgę i etiopskie ubóstwo, jest też operą dającą realizatorom niemal nieograniczone możliwości inscenizacyjne, co nie do końca wykorzystał reżyser łódzkiego przedstawienia.

Początek jest dziwny, by nie powiedzieć dziwaczny. Na proscenium, na tle potężnej ściany (płaczu?) pojawia się Radames w zimowym płaszczu i cylindrze, zaraz po nim wchodzi Ramfis, też w cylindrze i skórzanym płaszczu do ziemi. Panowie, uchylając cylindrów w geście pozdrowienia, rozpoczynają akcję. Po chwili dołącza do nich Amneris upozowana na paryską kokotę, tytułowa bohaterka ubrana jak... córka faraona.

Ściana rozsuwa się na boki i przechodzimy do muzeum egipskiego, a tutaj już mamy pełen przekrój świata podziwiającego eksponaty. Faraon ubrany jak Arab siedzi na... podłodze, posłańca wnoszą na noszach, a całe towarzystwo podczas śpiewu drepcze w miejscu. Pomieszanie z poplątaniem! Przyznaję, irytacja wbiła mnie mocno w fotel! Na dodatek wyobraźnia zaczęła mi podpowiadać, jak potoczą się dalsze sceny. Na szczęście ściana wróciła na swoje miejsce, by po chwili rozsunąć się ponownie i ukazać starożytną świątynię Ptaha. Odetchnąłem z ulgą - wróciliśmy do Egiptu faraonów!

Dalej było już tradycyjnie. Te same, znane od lat gesty i ograne ustawienia scen zbiorowych. Aida płacze nad swoim losem, Amneris pławi się w przepychu... tureckiego namiotu ustawionego w szklanej oranżerii. Słynny finał II aktu okrojony do tanecznych pląsów i plastikowego słonia na kółkach wciągającego platformę, na której leżą pokotem wzięte do niewoli etiopskie dzieci i kobiety. Radames z mieczem pojawia się sam. Żadnego powrotu zwycięzców, uroczystych fanfar, wojskowych przemarszów, procesji kapłanów. Cały finał został potraktowany bardzo statycznie: chór w głębi sceny, a na jego tle wszyscy soliści. W podobnie statyczny sposób potraktowano scenę w świątyni Ptaha.

Znacznie lepiej, pod względem zwartości dramaturgicznej, skonstruowany został III i IV akt, szczególnie scena nad Nilem i sądu nad Radamesem oraz finałowa scena w grobowcu.

Tyle dla oka, a co dla uszu? No cóż, i tutaj sporo brakowało do pełni szczęścia. Tadeusz Kozłowski jakoś nie bardzo potrafił mnie przekonać do swojej wyciszonej interpretacji muzyki Verdiego. Zabrakło mi emocji i większej ekspresji, szczególnie w scenach o dużym ładunku dramatycznym. W wielu miejscach przydałoby się też bardziej energiczne tempo, co nadałoby scenom większego dramatyzmu i nasycenia. Najbardziej brakowało mi tego w duecie Amneris i Aidy z pierwszej sceny II aktu oraz Amonastro i Aidy z III aktu.

W premierowej obsadzie brylowała Jolanta Bibel - w partii dumnej, zakochanej i zaborczej Amneris. W IV akcie dała popis znakomitego prowadzenia głosu i jego dramatycznej siły. Jej kreacja wokalna podbudowana była przekonującym aktorstwem. Liryczny sopran Moniki Cichockiej ma niestety zbyt mały wolumen, by w pełni zbudować dramatyczną ekspresję partii Aidy. Jednak mimo to śpiewaczka ujmowała prowadzeniem frazy i dobrze brzmiącym piano. Krzysztof Bednarek bez większych problemów zaśpiewał partię bohaterskiego Radamesa. Gdybyż jeszcze podparł śpiew aktorstwem dowodzącym, jak wielki przeżywa dramat. Szkoda tylko, że śpiewacy nie wyszli poza zwyczajową koturnowość. Dobrze brzmiały chóry przygotowane przez Marka Jaszczaka.

Z czterech zrealizowanych przez Marka Weissa-Grzesińskiego inscenizacji "Aidy" tę oceniam najniżej!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji