Między pragnieniem a spełnieniem. Ateneum Fest i Wujaszek Wania (fragm.)
Po jubileuszowych spektaklach w Ateneum myśl o odwiedzeniu sceny przy ulicy Karasia wydała mi się interesująca: Teatr Polski nie potrafi zaskoczyć, czyli do tej czarnej serii pasuje jak ulał. Otóż nie tym razem. "Wujaszek Wania" przygotowany przez rosyjskich twórców z Petersburga jest przedstawieniem świetnym, choć nikt nie jeździ na rolkach ani nie chodzi w maskach zrobionych z dyń, jak pokazywały Czechowa we Wrocławiu gościnne zespoły. Reżyser, pedagog petersburskiej szkoły teatralnej, pokazał Czechowa nie na basenie ani nie w saunie (co widzieliśmy kilka lat temu w wykonaniu rodzimych twórców), tylko w umownej scenografii. Skomponowanej z brązowych desek, które zamykają jasny, czysty horyzont w ramę sceny. Ponieważ drewniane kulisy mogą się po scenie przesuwać, wyznaczają różne przestrzenie gry i tym samym odsyłają wyobraźnię widza do dwudziestu sześciu pokoi wiejskiego dworu, udekorowanego szklanymi gąsiorami do wina pełnymi polnych kwiatów. I bardzo pięknie oświetlonego - zgodnie z rytmem pór roku, przyrody i poezji.
Wiejski majątek zamieszkują inteligenci końca dziewiętnastego stulecia, określeni przez sposób bycia, manierami wreszcie przez kostiumy. Mądrze wymyślone, wykonane ze starannością i klasą, jaką widziałam w "Mewie" Czechowa reżyserowanej przez Petera Steina. To znaczy nie tylko uszyte ze świetnych tkanin, lecz także zaprojektowane tak, by określić społeczne miejsce postaci. Dla przykładu: Astrow pod lnianym płaszczem nosi chłopską koszulę wiązaną w pasie, na zmianę z marynarką i stosowną do niej koszulą z krawatem. Wujaszek Wania został ubrany nieomal na londyńskiej Bond Street, czyli jak angielski arystokrata w wiejskim domu: od pięknego swetra i marynarki począwszy po szlafrok. Podobnie jego matka i Helena, ale już nie Sonia, która nosi długie buty, wiejskie spódnice i chustkę na głowie. Albo Tielegin, biedny szlachetka w rozciągniętych spodniach i zbyt ciasnej marynareczce.
Szczegóły strojów dopełniają psychologicznego rysunku postaci kreślonego wieloma barwami, niespodziewanymi niuansami. Reżyser niczego nie skreślał, podobno pracował metodą Konstantego Stanisławskiego, czyli prosił aktorów, by konstruowali sobie życiorysy granych postaci, ćwiczyli ich zachowania itp. Nieważne, jaką bajkę czy metodę wsączył im do uszu, efekty osiągnął fantastyczne: postacie są nie tylko ciekawe, poruszające, lecz także bardzo dalekie od sentymentalnego wizerunku, jaki czasem się im przypisuje.
Mieszkańcy starego domu pokazani zostali z pełną bezwzględnością, właściwą autorowi. Sieriebriakow (Krzysztof Kumor) to odrażający, obleśny typ, ubrany w dostojeństwa profesorskie. Wydmuszka pragnąca sławy i uznania. Wredny egoista, który za naturalne przyjmuje, że utrzymuje go córka i brat zmarłej żony. Niby dlaczego miałby zarabiać na siebie i drugą, młodą żonę osobiście? A Helena (Małgorzata Lipmann)? Tyleż piękna, co pusta, leniwa i zakłamana; jedyne, co ma do powiedzenia doktorowi, to to, żeby o niej źle nie myślał. Pozory ważniejsze są dla niej niż uczucia; chodzi wystrojona jak lady na Derbach, cokolwiek niestosownie wobec biednie ubranej, ciężko pracującej Soni. Gdyby jej ktoś powiedział, że jest kwintesencją złej macochy, zapewne by się obraziła, choć to prawda. Mamann Wojnicka (Barbara Dobrzyńska) bezkrytycznie zakochana w Sierebriakowie idiotka, która nie rozumie, co czyta i co mówi. Pozbawiona uczuć dla syna i wnuczki egoistka, której się roi, że jest kulturalną damą. Toteż jej syn Wania (Mariusz Wojciechowski), choć dobiega pięćdziesiątki, nie pozbył się kompleksu niekochanego dziecka, wygłupia się, błaznuje, by zwrócić na siebie uwagę. To w dużej mierze kabotyn, nie pozbawiony wdzięku i dobrego serca, ale samodyscypliny na pewno. Drugi po Wojnickim inteligentny człowiek w powiecie, którego "życie pospolite, wessało, zmieliło" to doktor Astrow (Tomasz Borkowski). Obrońca przyrody, społecznik, któremu najlepiej się operuje... po kilku głębszych. Dla zahukanej Soni (Katarzyna Skrzynecka), przygłupiego Tielegina (Dominik Łoś) i zapatrzonej w Boga Niani (Łucja Żarnecka) oraz durnej Heleny Astrow jest dziwnym, kolorowym ptakiem. Nie potrafią go zrozumieć, więc i wymagać czegokolwiek od niego nie mogą.
W tym świecie w ogóle się niczego od nikogo nie wymaga, każdy żyje, jak chce, zapatrzony w stworzone przez siebie miraże. Toteż wszyscy ranią się wzajemnie, cierpią, ale nikt nie chciałby zrezygnować z odrobiny własnego egoizmu, zrozumieć drugiego człowieka albo tylko uważnie go posłuchać. W scenie nocnej burzy Wujaszek przynosi broszurę i czyta zdania Schopenhauera o cierpieniu, później po nieudanym zabójstwie profesora, obwinia go o to, że nie został Schopenhauerem albo Dostojewskim, czyli... nic nie rozumie. Jedyne, czego chce, to cierpieć, rozczulać się nad sobą, w tym jest mistrzem prawdziwym. Jak każdy kabotyn i nieudacznik, co nie wzbudza u innych współczucia ani miłości.
Na zakończenie maszyniści drewnianymi panelami zakrywają niedużą scenę, wykrojoną, podobnie jak widownia, na dużej scenie teatru. Zamykają świat przedstawiony w skansenie? Być może. Tak Czechowa się już nie gra, tak jak Czechow się już nie rozumuje, z taką czułą wrażliwością, a jednocześnie z takim okrucieństwem nie ogląda się ludzi. Dziś się krzyczy, by być usłyszanym. Czechow potrafił milczeć i jego milczenie coś znaczyło. Pod blichtrem widział pustkę i zło, a dobro dostrzegał w istotach pozbawionych urody, poniżonych. Nie miał złudzeń, że szlachetni zostaną nagrodzeni, a podli potępieni, opisywał ludzi takimi, jakimi są, a niejakimi być powinni. Spektakl trwa cztery godziny bez kwadransa, brawa po każdym z czterech aktów, a także po niektórych scenach, ani chwili nudy. Na zakończenie długa owacja na stojąco. Wieniamin Filsztyński nie wpychał się na plan pierwszy, pracował z aktorami bardzo, bardzo efektywnie, skoro każdą postać się pamięta, myśli o niej i analizuje. Pozwolił publiczności bez znieczulenia i bez taryfy ulgowej obcować z Antonim Czechowem, jednym z najmądrzejszych i zarazem najbardziej ironicznych dramatopisarzy świata. Prawdziwa rzadkość.