Oto pierwsza nominacja - Seans psychiatryczny
Przypomnijmy, że laureat konkursu na recenzję otrzyma specjalny, dwuosobowy bilet otwierający drzwi wszystkich teatrów w Wielkopolsce w przyszłym sezonie.
A oto nominowany do nagrody tekst.
Seans psychiatryczny
Przekraczam próg teatru. Ten "inny świat" już na mnie czeka. Oni już tam są. Sterylne, zimne pomieszczenie przedzielone szklaną ścianą-oknem wyznaczającym umowną granicę między dwoma mieszkaniami bohaterów. Ich domy to klatki bez wyjścia, po których przechadzają się nerwowo jak rozdrażnione dzikie zwierzęta. Wraz z psychodeliczną, techniczną muzyką zagnieżdżają się w moim mózgu, czyniąc sobie z niego gabinet psychiatryczny. Ich świat jest wulgarny i mroczny. Karmią się nawzajem surowym mięsem i przez to sami są "surowi", zezwierzęceni. Wywlekają na wierzch wszystkie chore pragnienia, wyobrażenia, prymitywne instynkty i "rzucają" nimi w najbliższe osoby jak kawałkiem dziczyzny. Rzucają ostrożnie i celnie, by trafić w najczulszy punkt, by ugodzić jak najboleśniej. To zranione miejsce w drugim człowieku wydaje się być dla nich jedyną możliwością zaznaczenia własnej egzystencji w świecie, którego i tak nienawidzą. W tekście Mariusa von Mayerburga panuje męczący i wzmagający napięcia upał, który determinuje działania postaci. W spektaklu Augustynowicz aż wieje chłodem. Wszyscy, ubrani w swetry i koszule, wręcz opętani są myślą o słońcu, jasności, będących synonimem normalności i ciepła drugiego człowieka. Szukają go wszędzie, starają się złapać każdy promień wpadający do ciemnego pokoju. Marzą o nim, lecz kiedy się zjawia, "uciekąją przed udarem", uciekają, bo "świeci tak mocno, że trzeba aż mrużyć oczy". Siedzą na parapetach, balkonach, ale nie doświadczają pieszczoty słońca. Otwierają okna, ale nie czuć świeżego powiewu. Powietrze jest aż gęste od nienawiści, a wokół unosi się nieprzyjemny zapach. To smród gnijących i rozkładających się ludzkich uczuć.
Każdy z bohaterów hoduje w sobie jakąś nienawiść, wstręt; każdy ma chore stosunki z drugim człowiekiem. To pasożyty. To egoiści wykorzystujący drugiego człowieka do własnych celów; żerujący na resztkach ludzkich uczuć. Friderike (Beata Zygarlicka) i Petrik (Roland Nowak) to małżeństwo, które spodziewa się dziecka. Nie łączą ich żadne pozytywne uczucia. Są razem tylko po to, by się nawzajem dręczyć, szantażować i nienawidzić; są razem, bo zdążyli się do siebie przyzwyczaić, tak jak przyzwyczaja się do przedmiotów. Petrik nienawidzi jej za to, jaka stała się przez niego. Opowiada, jak bardzo marzy o kobiecie "pachnącej słońcem", świeżej, "nieskażonej jeszcze nim".
Ringo (Wojciech Brzeziński) jest kaleką. Stracił władzę w nogach w wypadku samochodowym. Ma pretensje do całego świata, a szczególnie do swojej dziewczyny Betsi (Beata Bandurska), na której wyładowuje agresję. Krzyczy, że nie chce litości, a właśnie ją pragnie wzbudzić. Mówi, że nie chce być ciężarem, a pragnie obarczyć sobą Betsi, przygnieść ją aż do ziemi.
Multscher (Lech Łotocki) to starszy człowiek, który potrącił Ringo. Teraz nieustannie go nachodzi, by w akcie zadośćuczynienia ofiarować swoją pomoc. Tak naprawdę chodzi mu o coś zupełnie innego. Z jednej strony chce wylać na kogoś swoje żale, a z drugiej, uświadamiając chłopakowi bezsens życia na wózku, pragnie nakłonić go do samobójstwa i tym samym pozbyć się wyrzutu sumienia".
Całą przestrzeń sceny zajmują te dwa mieszkania i pięcioro bohaterów. Ringo jedynie ogląda przez lornetkę "tych z drugiego bloku", patrzy, jak toczy się normalne życie, które on już dawno utracił. Później zrywa się i mówi, że wszyscy już stąd uciekli, uciekli nad jezioro, do wody, do słońca. Betsi też tam chce pójść, ale on jej zabrania. Z tego związku, z tego mieszkania, z tego życia nie ma ucieczki; nie ma ucieczki od samego siebie. Kiedy Friderike mieszka u swojej siostry Betsi, jej mąż przychodzi błagać ją, by wróciła. Gdy nie zostaje wpuszczony, śpi na wycieraczce i daje się traktować jak pies. Ostateczne wracają do siebie, bo tylko wspólnie potrafią się zabijać. Stąd nie ma wyjścia, nie ma ucieczki... chyba że w objęcia śmierci.
Ten psychiatryczny seans nie daje oczyszczenia. Bohaterowie nie są w stanie wyrwać się z zaklętego kręgu własnej świadomości. Wracają na swoje miejsca; te same, co na początku spektaklu. Znajdują się w punkcie wyjścia. Jednak nie budzą we mnie ani żalu, ani litości. Może dlatego, że nie jestem w stanie, nie chcę utożsamić się z nimi, wniknąć w ich świadomość. Nie chcę patrzeć na świat z perspektywy dziury w wycieraczce, jak Petrik degradujący się do poziomu psa.
Aktorzy grają tak intensywnie, że niemal rozsadzają scenę i widownię, grają aż do bólu głowy. Zakotwiczają się w umyśle tak, że nie da się o nich zapomnieć. Siedzę w pierwszym rzędzie i niepostrzeżenie udaje mi się położyć nogi na scenie. Z pełną mocą działa na mnie ten, wydawałoby się już mało oryginalny i nieefektywny, zabieg umieszczenia sceny pośrodku widowni i mówienia przez aktorów pewnych partii tekstu wprost do publiczności.
Atmosfera jest w dużej mierze zasługą tekstu, który sam w sobie jest już niesamowicie gęsty, spójny i metaforyczny, precyzyjnie agresywny. Autor, młody, dwudziestoparoletni Niemiec, zaliczany do grona brutalistów, udowodnił, że jego dramaty nie są jedynie "kupą" agresji i zboczeń doprawioną soczystym bukietem językowych śmieci. Niektórzy mówią, że to jeden z najbardziej społecznie zaangażowanych nowych dramatów, przedstawiający prawdziwe relacje między ludźmi. Jest to z pewnością powód, dla którego Augustynowicz zdecydowała się na wystawienie go. Często bowiem zaznacza, że zależy jej, by spektakle były bliskie rzeczywistości. Zawsze podejmuje próbę przedstawienia społeczeństwa, jego chorób i deformacji, dąży do odkrycia prawdy o nim. Często powtarza, że "wybiera teksty według tego, jak "słyszy otaczający świat". Owszem postacie przypominają typy zamieszkujące blokowiska, (wskazują na to dźwięki jeżdżącej windy, sąsiedzi z drugiego bloku) typy współczesne, wykorzenione z wartości i zasad. Jednak dla mnie nie jest to "czysta" rzeczywistość, to jej "mutant", powiększony, z doprawionymi kłami i pazurami. Ale taki "mutant" uświadamia prawdę, pokazuje i przeraża tym, czego zazwyczaj nie dostrzegamy. Właśnie przedstawiając tak nadmierne przerysowaną rzeczywistość, Augustynowicz prowokuje dyskusję z widzem. Ja odpowiadam negacją, obrzydzeniem, sprzeciwem. Jest to sprzeciw wobec takiego świata i takich ludzi; naturalny odruch obronny. Naładowana takimi właśnie uczuciami wychodzę z teatru. Towarzyszy mi jeszcze poczucie niespełnienia, jakby niedokończonego aktu. Coś się zaczęło, jakaś terapia, ale wróciło do punktu wyjścia, nie zostało rozwikłane, wyleczone, nie było happy endu. Może dlatego, że nikt mnie nie uspokoił, nie pogładził po głowie, mówiąc, że to tylko bajka, że w normalnym świecie wszystko kończy się dobrze i ludzie są lepsi. Dlatego właśnie pozostaje we mnie wyrwa, uczucie straszne, ale i cudowne poruszenie.