Gombrowicz przyjechał do Gdańska...
Przyjazd do Gdańsko warszawskiego Teatru Dramatycznego ze "Ślubem" Witolda Gombrowicza, to jeden z lepszych pomysłów dyrektora Stanisława Mureckiego w tegorocznym, letnim sezonie". Zdanie to wypowiedziała moja sąsiadka, osoba wyjątkowo rozmiłowana i oczytana w Gombrowiczu. Istotnie! Pomysł był to bardzo dobry. Gombrowicz z dawna oczekiwany, niby Mesjasz literatury i teatru, nareszcie objawił nam się w pełnej krasie i całej swojej okazałości. Uważam, że po tej konfrontacji prysną mity i legendy, którymi przez wiele lat obrastało nazwisko autora "Operetki". I tak część spektatorów, którym udało się obejrzeć u nas warszawskie przedstawienie powiadała, z nutą zawodu w głosie: więc to tylko tyle? Inna część mówiła, że gdyby pokazano ten "Ślub" w końcówce lat pięćdziesiątych (część będąca na bakier z realizmem), to niewątpliwie byłby on prawdziwą rewelacją teatralno-literacką. A tak, po Witkacym, po francusko-angielskich nowatorach i odnowicielach brzmi on mniej więcej tak, jak nieco sfatygowany instrument muzyczny. Słyszałem nawet taką opinię, że ten starszy Różewicz (Gombrowicz) jest bardzo podobny do tego młodszego Różewicza (prawdziwego) z pierwszego okresu jego teatralnej twórczości ("Kartoteka", "Grupa Laokoona"). W końcu tych opinii, zdań i refleksji jest tyle, że sam amerykański komputer miałby sporo kłopotu z wybraniem złotego środka. I nie to jest zresztą w całym tym interesie najważniejsze. Najważniejsze jest to, że tylu ludzi zabiera na ten temat głos. Że chce im się myśleć, dociekać, a nawet sprzeczać. Śmiało mogę powiedzieć, że i teatr i Gombrowicz odnieśli zwycięstwo, bo nic przecież tak ożywczo nie oddziałuje na urodę, teatru jak właśnie powszechne nim zainteresowanie wśród zwykłych widzów.
Najbardziej cieszyłby się z takiego obrotu, rzeczy sam Mistrz. Bo nic to, że jedni przyprawiają mu gębę czyli upupiają go, a drudzy znowu zastygają w modlitewnych gestach i pozach. Trochę robi się z tego problem, który najlepiej ujął w słowa Henryk Sienkiewicz. Cytuję: "Więc stanęło na tem jak pogodzić d... z batem". Otóż jest to rzecz niemożliwa. Nie można Gombrowicza równać z nikim ani w górę, ani w dół. Nie można go ładować do żadnej wypróbowanej szuflady literackiej (jak to poniektórzy czynią) i nie można go wpychać do żadnego znanego pudła teatralnego. Ten człowiek, tak bardzo obawiający się śmieszności i powtarzania czegoś po kimś, rzeczywiście stoi sam pośród rzeszy dramaturgów (na szych i nie naszych) dumny i intrygujący jak ów "palic" Pijaka ze "Ślubu", a jeśli nim coś lub kogoś "dutknie", to owo coś lub ktoś zostaje zdemaskowany(e) dokumentnie, bezpardonowo i oryginalnie, to jest po gombrowiczowsku.
Myślę, że ten właśnie "detal" tak bardzo intryguje - zmuszając ich do wypowiedzi - wszystkich jego widzów. Jednych zachwyca, a drudzy kręcą nosem, stroją grymasy i miny. Krótko mówiąc, Gombrowicz zniewolił wszystkich spektatorów do zajęcia wobec siebie jako autora teatralnego gombrowiczowskiej postawy. Postawy, którą przede wszystkim wyłożył (objaśnił i udokumentował) w "Ferdydurke", a w "Ślubie" ją tylko jeszcze raz zaprezentował wobec innej sytuacji, w innych warunkach i na innym materiale. Aliści jest to ten sam Gombrowicz, ta sama kpiarska i piekielnie inteligentna gęba. Dobrze więc, że przyjechał do Gdańska, że mogliśmy stanąć twarzą w twarz. W takiej sytuacji po prostu nie wypada kłamać i nie poręcznie jest wymigiwać się czy snuć domniemania. W takiej sytuacji trzeba się wypowiedzieć albo "za", albo "przeciw". Ja wypowiadam się "za"! I nie dlatego, że boję się swojej uczonej w Gombrowiczu sąsiadki. Wypowiadam się "za", bo mi ten sposób myślenia odpowiada.