Artykuły

Rapowana instrukcja obsługi świra

"Dzień świra" w reż. Tomasza Mana w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Monolog wewnętrzny Adasia Miauczyńskiego znany jest wielu widzom lepiej niż mickiewiczowskie "Litwo, ojczyzno moja". Jego pierwsza sceniczna realizacja to jednak monolog zewnętrzny, w którym gimnastyka wyparła myśl, a kabaretowy sztafaż zabił szansę na tragizm czy poezję.

Gdy po dwóch słabych filmowych odsłonach przygód niebohaterskich Adasia Miauczyńskiego ("Nic śmiesznego" i "Ajlawju") Cezarego Pazurę zastąpił w tej roli Marek Kondrat, stał się cud. Film Marka Koterskiego "Dzień świra" (2002) okazał się nie tylko udaną próbą pokazania sytuacji polskiego inteligenta. Był sukcesem. Zdobył Złote Lwy na festiwalu w Gdyni, podbił serca i portfele młodej publiczności, awansował do elitarnego grona dzieł kultowych. Przedstawienie młodego reżysera i dramaturga Tomasza Mana to pierwsza teatralna realizacja nagrodzonego w konkursie Teatru Telewizji scenariusza (przeznaczonego pierwotnie na scenę - druk w "Dialogu" 8/2000). Kontakt z teatrem przyniósł jednak regres do epoki Pazury, gdy Adaś był jeszcze krzywiącym się prostakiem zdolnym do kilku min i niezliczonej ilości akrobacji. Zatarło się wszystko, co Koterski pisał o swojej tragikomedii codziennych natręctw i absurdów: "Dramat egzystencji polega na tym, jak przeżyć następne pięć minut". Bo kto chciałby dziś oglądać faceta, który ma wolne pięć minut?

W przedstawieniu Mana każda sekunda jest więc ekstazą aktywności, jakby chodziło o reklamę w najdroższym czasie antenowym, a nie o życie frustrata. Główny bohater Adaś (Bogdan Smagacki), nauczyciel polskiego po czterdziestce, nie ma najmniejszego problemu z zaplanowaniem dnia. Niczym kabaretowy mim wykonuje na wąziutkiej scenie skomplikowaną partyturę ruchów. Mając do dyspozycji barowy stołek i metalowy parawanik, zagrać musi nie tylko codzienne czynności (jak poranna kąpiel w rytmie rap), ale też zapach kawy czy pęd pociągu. Jego monolog przypomina głośne czytanie przepisów BHP albo instrukcji obsługi chińskiego urządzenia. Niektóre fragmenty trudno odróżnić od występów Ireneusza Krosnego czy scen z "13 posterunku". Ale zamiast gratulować aktorowi sprawności ma się ochotę nacisnąć pauzę i sprawdzić, czy oprócz obrazu odbiornik nie mógłby jeszcze przekazywać jakichś myśli. Cyrkową konwencję spektaklu uzupełnia galeria postaci epizodycznych. Galeria nie artystyczna, ale raczej handlowa, gdzie dominują typowe dla końca sezonu promocje, obniżki, cięcia.

Beata Buczek-Żarnecka i Piotr Michalski jako otaczający Adasia sąsiedzi, lekarze, członkowie rodziny, urządzają prawdziwą wyprzedaż stereotypów i schematów. Oboje to ludzie przedmioty; wielofunkcyjni, uniwersalni. Swoje szare, biurowe mundurki uzupełniają tylko drobnymi detalami. Matka nosi więc obowiązkowy moher i z agresją neapolitańskiego nożownika atakuje syna łyżką domowej zupy. Aby zmienić się w Chinkę terapeutkę Żarnecka wnosi czerwony lampion (nieodłączny element wystroju azjatyckich Fast-foodów) i drobi jak gejsza. Gdy wcielając się w Elę, ukochaną z przeszłości, przepasuje się chustą z gazetowym nadrukiem, staje się rekwizytem. Zastępuje po porostu "bezpłodną gazetę", z którą bohater przeżywa co wieczór miłosne przygody. Michalski swój przydział ról załatwia poprzez język. Bulgocący język polski-robolski, język polski-gejowski z arystokratycznym "erhh", język polski-młodzieżowy z charakterystycznym rytmem na dwa. Reżyser zrezygnował z najbardziej poetyckich fragmentów tekstu jak unosząca się nad blokowiskiem wieczorna modlitwa nienawiści czy pisana trzynastozgłoskowcem elegia na prasowe dodatki ("Dom" wyrzucam - dąb pada, "Turystykę" - lipa, "Komunikaty"- świerki, jak zimowe kwiaty..."). Pozostała seria skeczy - zabawnych, jak na serial komediowy marki Pazura, dynamicznych i atrakcyjnych jak reklamy, ale równie jak one płaskich i irytujących. Homofobia i rasizm polskiego inteligenta nie przerażają, ale dają aktorom kolejny powód, by popiszczeć, poskakać, zrobić gest operowy czy nieprzystojnych. Wydaje się, że teatr z zasady nie lubi dzisiejszych inteligentów, zestresowanych, wulgarnych, zwolnionych przez telewizję od misji narodowotwórczej. Woli bezrobotnych i wesołych chłopców z blokowisk. Inteligenta portret własny to zwykle albo karykatura, albo pusta kartka. W tym przypadku - karykatura, z której nie będzie ani międzynarodowego konfliktu, ani nawet ciężkiego westchnienia podczas poobiedniej drzemki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji