Artykuły

Ach, co to był za ślub!

Premiera odbyła się w nastroju podniosłym. Ceremonie. Środo­wisko. Brązownictwo. Łysiny i siwe głowy dymiły zachwytem, część młodych miała klaskaniem obrzękłe prawice. "Ślub" Wi­tolda Gombrowicza w warszawskim Teatrze Dramatycznym, w re­żyserii Jerzego Jarockiego, dawali kapłani wiernym. Program przypomniał: "Ślub" już grano w Paryżu. Sztokholmie. Berlinie Zachodnim, Rzymie i Zurychu; także w teatrze studenckim w Gli­wicach. Jakże w takich okolicznościach nie mówić o Wzruszeniu? O Przeżyciu? Z ironicznych dużych liter, jak zwykł był pisać zmarły niespełna pięć lat temu na obczyźnie autor "Operetki". Te jego duże litery były wyrazem dystansu, drwiny. Gombro­wicz uwielbiał drwinę, byle nie z siebie. Dla swojej osoby żywił rodzaj kultu, równie wielkiego, jaki wielbiciele żywię dla jego twórczości. Tę twórczość odtrącono, ale przecież zwyciężył. "Fer­dydurke" stała się kamieniem milowym w prozie polskiej. Podob­nie, już powojenny "Transatlantyk". Na dziesięć lat przed śmier­cią autora "Pornografii" spadła nań sława. Międzynarodowa i w Polsce. Pisarz dzień po dniu przeglądał się w lustrze "Dzienni­ków". Przebąkiwano o Noblu.

28 grudnia 1968 Gombrowicz bierze ślub. 24 lipca 1969 umiera w swej willi na południu Francji. Jest uznaną wielkością litera­tury europejskiej. Czasem się go wymienia jednym tchem z Beckettem, a kto Beckettowi równy? Więc nastrój na premierze był zrozumiały. "Cała Warszawa". Sceptycy rozbrojeni. Obojętni zjednani. Zawodowi prześmiewcy przybici. Kto się ośmiela krzywić? Kogo nie dręczy sumienie, że dopiero po ćwierćwieczu...? I jakże w tych warunkach patrzeć na zimno, nie stając na baczność, nie bijąc pokłonów? "Bardzo łatwo wypluć tę pestkę, ale szkoda" - pisał Puzyna. Mylił się. Tej pestki nie da się wypluć, utkwiła w gardle. Tak, "utwory Gombrowicza są częścią polskiej kultury, żyją w niej". Ale czy wszystkie? Niektóre recenzje na klęczkach: "Największa polska sztuka na­pisana po wojnie". A należało raczej przeciwstawić się euforii, poszeptać coś tam o nagości króla ... Gombrowicz był znakomi­tym pisarzem, któż by temu przeczył? Ale był pisarzem nierów­nym, obok utworów cennych płodził tanie. I czy stanął na cokole jako autor trzech sztuk dla teatru? W 1957 roku Teatr Dramatycz­ny - ten sam. który obecnie gra "Ślub", wystawił jako prapre­mierę "Iwonę księżniczkę Burgunda", czas sprzyjał, sztuka mia­ła świetny klimat, "prapremiera zebrała u recenzentów same pochwały" - zanotował po latach Puzyna. Omyliła go pamięć. Ja na przykład zamieściłem w "Trybunie Ludu" recenzję bardzo krytyczną, w której pisałem o "Iwonie" jako o farsie, rozciągnię­tym skeczu kabaretowym i "ubogiej krewnej Filiberta dzieckiem podszytego". Nie uległem wówczas, spróbuję i dzisiaj nie dać się ponieść fali. Ten kierunek teatru nierealistycznego, który obrał Gombrowicz w "Ślubie", wydaje się dzisiaj mijać wraz z modą, która go wy­dała. Po konfrontacji sztuk Gombrowicza ze sceną tym bardziej wiem, jak wybitnym dramatopisarzem był jego poprzednik - Wit­kacy. "Przede wszystkim dramatem Formy" nazwał Gombrowicz "Ślub". Treść wyraża się przez formę i służy formie. Pod znakiem Czystej Formy pisał dla teatru S. I. Witkiewicz. Ale praktyka oba­lała jego teorie, jego sztuki żyją dzięki treści. W "Ślubie" Gom­browicz spełnia, co zamierzył. I w rezultacie myśli zmieniają się w igraszki płochej przekory.

Mówi się, że Mrożek wyrósł z Gombrowicza. No zgoda. Ale uczeń okazał, że ma lepszy niż mistrz słuch sceniczny. Mielizny i depresje sceniczne "Ślubu" są widoczne gołym okiem. Widz wzdycha o skróty. Jarocki zrobił ich niewiele, a to co skreślił, wydrukował nabożnie w programie. Także absurd musi mieć swą logikę, a tym bardziej drwina. I "sztuczność", której domagał się Gombrowicz, musi być w jakiś sposób - naturalna. W prze­ciwnym razie zmienia się w bełkot. W "Ślubie" są sceny błazeńskie z podtekstem i mądre podteksty oparte na błazenadzie. Ca­łość nie jest mistyfikacją, ale... nie dajmy się zwariować. Gombrowicza "gęba" i "pupa" weszły do potocznych określeń, tak. jak weszła do nich "dulszczyzna". Ale "dutknięcie" i "Palic" nie weszły. Czy wejdą po wprowadzeniu "Ślubu" na scenę? Śmiem wątpić. Zauważyłem też, że uparte obrzucanie się epite­tem "świnia" nie budzi wesołości. "Korowód masek, gestów, krzyków, min wiodą w Teatrze Dra­matycznym aktorzy wypróbowani. Oswojeni. Jedni z zapałem i gracją tańczą, jak ich baletmistrz pouczył, jak im kapelmistrz zagrał. Inni z mniejszą, jak wygląda, ochotą, ale też grają pod­ług wskazówek reżysera. Jarocki znajduje się w czołówce pol­skich inscenizatorów, to pewne; "Ślub" należy do jego wybit­nych realizacji scenicznych, to niesporne. Ale choć z igły można zrobić widły, nie wiadomo czy warto: surowca na dobre widły jest zbyt mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji