Artykuły

Jestem podobny do Spacey'ego, ale pytanie brzmi: no i co z tego?

Przez pierwsze lata życia mieszkał na dzisiejszej Białorusi. Przed studiami z kolegami z kapeli grał na kilku weselach i wiejskich zabawach. Przyznaje, że nie lubi się chwalić i do dzisiaj nie wiem, dlaczego wybrał ten zawód.

Z Leonem Charewiczem, aktorem, rozmawia Mateusz Przyborowski.

Mateusz Przyborowski: Muszę stwierdzić, że jest pan tajemniczą osobą.

Leon Charewicz: Dlaczego?

Informacji na temat pańskiego życiorysu jest niewiele. Jedynie data i miejsce urodzenia, rok ukończenia studiów i debiutu w teatrze, nazwy teatrów, których był pan aktorem, i długa lista filmów, seriali i spektakli z pana udziałem. Wywiadów również mało pan udziela.

No i chwała Bogu, bo dlaczego mam się chwalić? Życie prywatne to życie prywatne. I tyle.

Rozbudujemy trochę pański życiorys w naszej rozmowie?

Z góry panu mówię, że o moim życiu prywatnym nie powiem panu nic.

Ale mi chodziło o życiorys zawodowy.

A no, to chyba że tak.

Zacznijmy od miejscowości, w której się pan urodził, czyli Michapi w Związku Radzieckim. Nie znalazłem żadnej informacji na jej temat.

To jest błąd, nazwę tej miejscowości już kiedyś prostowałem. Michapi wpisano nam w dokumenty, kiedy przyjechaliśmy do Polski. Ta miejscowość nazywa się Michale, a raczej nazywała, bo już nie istnieje. To była maleńka mieścina na dzisiejszej Białorusi, która leżała jakieś sto kilometrów na wschód od Wilna. Przed wojną to były kresy. Tam się urodziłem, a później w ramach repatriacji przyjechaliśmy z matką do Polski.

A tata?

Nie bardzo chciał przyjechać. Został, ale powiem panu, że odbyło się to bez bólu z mojej strony.

Ktoś z pańskiej rodziny był aktorką lub aktorem?

Nikt. Sam kilka razy zastanawiałem się, dlaczego wybrałem ten zawód. Nie mieszkałem w dzieciństwie i młodości w dużym mieście, a będąc w szkole, w teatrze byłem może ze dwa razy. Nie wiem, skąd to się wzięło, może po rodzicach? Matka mi opowiadała, że ojciec miał artystyczną duszę, ponieważ grywał na harmonii i był duszą towarzystwa. Mama natomiast nie miała żadnych zainteresowań w tym kierunku.

Myślałem, że o tym, żeby zostać aktorem, pomyślał pan — jak większość aktorów — na lekcji polskiego albo po którejś ze szkolnych akademii.

Nie udzielałem się specjalnie na akademiach, nie recytowałem też wierszy. Jedyne co, to z kolegami ze szkoły założyliśmy zespół muzyczny. Czasami na akademiach śpiewaliśmy okolicznościowe piosenki. Z czasem zaczęliśmy grać na weselach i wiejskich imprezach.

Był pan wokalistą?

Między innymi. Grałem też na gitarze i perkusji. To nasze granie trwało ze dwa, trzy lata.

Byliście rozchwytywani?

Nie aż tak bardzo. Kilka wesel, a latem zabawy w remizach. Było zabawnie. Goście się bili, taka była tradycja. A później zdawałem do szkoły teatralnej w Łodzi. Nie dostałem się za pierwszym razem.

Dlaczego?

Sepleniłem.

I to był jedyny powód pańskiego nieprzyjęcia na studia?

Innych problemów nie było. Za drugim podejściem pani profesor Wojutycka od dykcji powiedziała, że przyjmie mnie na własną odpowiedzialność i wyciągnie mnie z tego seplenienia. Bardzo się przyłożyłem przez pierwszy rok, codziennie miałem ćwiczenia z trzymanym między zębami korkiem od wina. Na czwartym roku otrzymałem jedną z najwyższych ocen za dykcję. Wysiłek był jednak ogromny, po pierwszym roku miałem poprawkę komisyjną z tej dykcji.

Co pan robił przez rok, kiedy nie dostał się na studia?

Pojechałem do Jeleniej Góry. Zapisałem się do dwuletniego studium nauczycielskiego na język rosyjski. Urodziłem się i przez sześć lat mieszkałem w ZSRR, więc nigdy nie miałem z tym językiem problemów. Później zrobiłem praktyki. Ciągnęło mnie jednak do szkoły aktorskiej. Pewnego razu do naszego studium przyszedł aktor teatru jeleniogórskiego i zaangażował nas do bajki Dzikie łabędzie. Graliśmy spektakl w zawodowym teatrze, jeździliśmy z nim po okolicy. Wstąpiłem też do kółka dramatycznego. A później wróciłem do Łodzi na egzamin.

Nikomu nie przeszkadzało, że pan seplenił?

To nie była aż tak duża wada, ale teraz sobie uświadamiam, że mogła przeszkadzać. Dzisiaj natomiast, jeśli pooglądamy telewizję, to można odnieść wrażenie, że seplenienie nikomu nie przeszkadza.

Z kim pan był na roku?

Z Mariuszem Benoit, Markiem Frąckowiakiem, Krzyśkiem Janczarem, Baśką Dziekan, Halinką Rasiakówną, która do dzisiaj jest aktorką we Wrocławiu. Krzysiek Majchrzak był z nami przez dwa lata, później się przeniósł do Warszawy. Fajny mieliśmy rok. Rozpoczynało nas 23 osoby, skończyło siedemnaście.

Anna Szymańczyk, aktorka z Olsztyna, z którą niedawno rozmawiałem, mówiła, że kilka lat temu razem z nią na pierwszy rok do Akademii Teatralnej w Warszawie zdawało 800 osób. Przyjęto dwadzieścia.

Bo dzisiaj większość chce w serialach grać. To są główne marzenia: nie teatr, ale serial. Taki świat się zrobił i co zrobić?

W serialu też czasem dobrze zagrać.

Tak, ale nie przede wszystkim. Nie wiem, ale młodzi ludzie chyba mało rozumieją... Chcą szybko zarobić i być popularnym. Kiedyś nie było takich pragnień. Kiedy ja kończyłem studia, było wręcz odwrotnie. Tworzyły się grupy, które jechały na prowincję do Jeleniej Góry czy Płocka. Myślenie o teatrach bliżej Warszawy było dopiero po kilku latach.

Wkurza to pana czy jest panu przykro?

Przykro mi. Za moich czasów po teatrze chodziło się przy ścianach, kiedy korytarzem szedł starszy aktor, a już, nie daj Boże, z doświadczeniem i nazwiskiem. Dzisiaj wszystko spsiało. Młodzi nie mają się do czego odnieść.

Nazwiska takie jak Łomnicki, Zapasiewicz, Holoubek nic nie znaczą. W teatrze również nie brakuje ambitnych ludzi, ale jest to jednak niewielki procent. Nie bardzo chce im się pójść do Koszalina czy Zielonej Góry. Gdzie tam! Wszyscy chcą być w Warszawie. I dlatego mamy kilkaset bezrobotnych osób, które tłuką się po różnych castingach do głupich reklam. Lepiej już nie będzie.

Myśli pan?

Tak, widzę to od czasu tej naszej tzw. wolności. Jakościowo wszystko idzie w dół, robi się nijako. No... Trochę pana zasmucam, prawda?

Więc się rozchmurzmy! Natknąłem się niedawno na zdjęcia rekwizytów, które zostały wykorzystane w filmie Kingsajz, w którym zagrał pan Gila, krasnala nadszyszkownika Kilkujadka, w którego rolę wcielił się Jerzy Stuhr. I zdjęcia tej starej willi przy ul. Wólczańskiej 17 w Łodzi, która posłużyła jako kraina krasnoludków Szuflandia. Te rekwizyty były wręcz imponujące!

Dzisiaj są komputery i wystarczy, że aktor stanie w pomieszczeniu na zielonym tle. A w latach 80. te rekwizyty to była tak zwana chałupnicza robota. Zlew czy łyżeczka miały po kilka metrów wysokości, były większe od człowieka. Właśnie przypomniała mi się jeszcze wytwórnia filmów w Łodzi przy ul. Łąkowej i piękne hale, w których są dzisiaj jakieś magazyny...

Podczas kręcenia filmu Kingsajz mieszkał pan jeszcze w Łodzi?

Tak, ja po szkole pracowałem tam 15 lat. Najpierw, przez 5 lat w Teatrze Nowym u Dejmka, a później w Jaraczu. Dopiero później przeszedłem do Warszawy. Ci, którzy przyjeżdżają po raz pierwszy do Łodzi i na krótko, mówią, że to ohydne miasto. To nieprawda. Można polubić Łódź, jeśli się w niej dłużej pobędzie. Ma swoje klimaty.

Chciałby pan zagrać w thrillerze?

Pewnie, że tak. Każdy rodzaj filmu jest ciekawy. I komedia romantyczna, i thriller, i kryminał. Może najmniej chciałbym zagrać w Gwiezdnych wojnach. Bo to wie pan, maskę panu założą i biega pan jak idiota. Widział pan film Birdman?

Tak. W 2015 roku zdobył Oscara w kategorii najlepszy film, a także statuetki za reżyserię, najlepszy scenariusz oryginalny i najlepsze zdjęcia.

Główny bohater tego filmu (obraz przedstawia historię aktora, który niegdyś był gwiazdą filmów o superbohaterze, jego sława już przygasła, a on walczy, aby odzyskać dawną popularność — przyp. red.) chciał coś w końcu zrobić, zagrać coś naprawdę.

Zapytałem o tego dreszczowca, bo niektórzy telewidzowie chcieliby pana w nim zobaczyć. Tak piszą w internecie.

To nie ode mnie zależy, ale od reżyserów, scenarzystów i producentów. Dzisiaj główne założenie jest takie, że najpierw muszą zagrać gwiazdy, by film się sprzedał. Ludzie mają iść do kina i mniej istotnie jest to, czy film będzie dobrze zrobiony. Jak się uda, to fajnie, jak nie — też dobrze. Wszystko zrobiło się komercyjne. Reżyserzy filmów nie chodzą do teatrów, bo są leniwi i — jak w dowcipie — nie lubią przez dwie godziny być i oglądać aktorów w ogólnym planie. Przestałem już się tym przejmować. Jestem w teatrze i jest mi dobrze. Zagram w filmie, to dobrze, nie zagram, to też nie ma tragedii.

Skoro jesteśmy przy teatrze. W maju można pana obejrzeć w spektaklach: Niepoprawni (Fantazy), Najdroższy, Taniec albatrosa, Posprzątane i Hamlet. Nie może pan narzekać na nudę.

Nie mogę i nie narzekam. Wcześniej, przez 10 lat jeździłem z Zapasiewiczem po Polsce z Czechowem, Kubusiem Fatalistą, Ławeczką. Zwiedziłem Polskę i było bardzo przyjemnie (śmiech). A teatr Jaracza w Łodzi to był świetny teatr! Dyrektorem był wtedy śp. Bogdan Hussakowski. Coraz mniej jest dzisiaj takich zespołowych teatrów. A nie da się zrobić teatru, zbierając aktorów na chwilę. Trzeba znać ludzi, jest wtedy inna więź, która przekłada się na scenie.

To tak samo jak w przypadku piłkarzy.

No właśnie! Co z tego, że na boisko wybiegną gwiazdy, skoro nic się nie składa do kupy?

Od 1997 roku jest pan aktorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Głęboko zarzucił pan kotwicę.

To jest, nie chwaląc się, jeden z ostatnich teatrów, w którym jest zespół. Dodatkowo świetnie prowadzony przez Macieja Englerta, który zna się na rzeczy. Dobrze mi tu i nie chcę niczego zmieniać. Zresztą gdzie i na co? Mógłbym do Słobodzianka pójść (Tadeusz Słobodzianek jest dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Dramatycznego w Warszawie — przyp. red.). Nie mam jednak powodów, by się przeprowadzać.

Coś jeszcze chciałby pan dodać do swojego życiorysu?

Nie jestem zachłanny. Dzisiaj młodzi się promują i wiem, że tak trzeba. Ja zostałem jednak inaczej wychowany. Kiedyś poszedłem na bankiet na zakończenie jakiegoś serialu. Ścianka była ustawiona zaraz przy wejściu. Nie stanąłem do zdjęcia i usłyszałem pytanie ze zdziwieniem: Dlaczego?

Spojrzeli pewnie na pana jak na jakiegoś dinozaura.

Albo jak na idiotę, skoro nie chce być na ściance. A po cholerę mi ona? Co ona mi daje? Po co mam później czytać 90 proc. nieprawdziwych informacji o sobie? W portalach społecznościowych również mnie nie ma i nigdy mnie nie będzie. Jak mam do kogoś interes, to wezmę do ręki telefon i zadzwonię.

Ja do pańskiej biografii dodałbym jeszcze to, że niektórzy telewidzowie upatrują w panu Kevina Spacey'ego.

Słyszałem to od koleżanek i kolegów.

I co pan na to?

(śmiech) Spacey to świetny aktor. A podobieństwo? No i co z tego, że jestem do niego podobny?!

*

Leon Charewicz urodził się w 1951 roku. Ukończył Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi (1974). Od 1997 roku jest aktorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Wystąpił w filmach, m.in. Kingsajz, Katyń i serialach, m.in Matki, żony i kochanki, Oficer, Graczykowie. Jest także aktorem dubbingowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji