Komedia rozpaczy
Podobno Antoszę już w dzieciństwie pasjonował teatr. Tak przynajmniej wspomina młodszy brat przyszłego lekarza i pisarza, Antoniego Czechowa. Oczywiście, zaczęło się od teatru "domowego", w którym ówczesne dorosłe życie, jak we wklęsłym lub wypukłym lusterku, odbijało się - przesadnymi po dziecięcemu - rysami karykatury. Często okrutniejszej od rysunków, prowadzonych po papierze ręką artysty dojrzałego.
Te zabawy w teatr wywarły dość wcześnie wpływ na młodego, 20-letniego słuchacza medycyny, który (ok. 1880 r.) napisał swój pierwszy utwór sceniczny. Utwór bardzo długo nie znany ani historykom literatury, ani tym bardziej szerszej opinii publicznej. Dzieło studenta, odrzucone przez MChAT, spoczywało (bez tytułu) w wielu gęsto zapisanych ręcznym pismem brulionach, na zapomnianej półce archiwalnej. Aż do grubo późniejszego odkrycia, że to faktycznie prawdziwy Czechowowski dramat.
Wprawdzie konstrukcja dramaturgiczna "Płatonowa" - gdyż tak właśnie niektórzy nazwali sztukę od nazwiska jej głównego bohatera - jest ogromnie rozwlekła, mało spójna, przeładowana nadmiarem wątków, osób oraz miejsc akcji, a w podsumowaniu tych wszystkich elementów przekraczająca co najmniej dwukrotnie granice normalnego spektaklu, to przecież wykazuje bezsporne zdolności scenopisarskie i charakterystyczny już styl przyszłego mistrza, autora "Trzech sióstr", "Wiśniowego sadu", "Wujaszka Wani" czy "Mewy". Młody dramaturg chciał jednak zbyt dużo pomieścić w jednej komedii (tragifarsie?) na temat egzystencji ziemiańsko-inteligenckiej, kupiecko-chłopskiej, salonowo-alkoholowej, pełnej chciwości, zwierzęcej chuci - dziś powiedzielibyśmy: rozpasanego seksu - błazeństwa i głupoty, nudy i chandry Rosji lat osiemdziesiątych, chociaż daty nie są tu najważniejsze. A że twórca "Płatonowa" nie był jeszcze późniejszym, wspaniałym ironistą z praktyką lekarza dusz człowieczych, czyli doświadczonym diagnostą próbującym gorycz satyry społecznej osłodzić syropem liryki - tu, mimo nieraz naiwnie i nieporadnie brzmiących sformułowań, wyraził cały młodzieńczy bunt przeciw bagnu nieprawości i obłudy oraz wzajemnego ogłupiania się tych, którzy pod szyldem moralizatorów deprawowali siebie, swe otoczenie i kraj.
Ową groteskę okrucieństwa, wbrew dziewiętnastowiecznemu rodowodowi wcale nie staroświecką w zasadniczych przesłaniach, możemy obejrzeć (jeśli pamiętamy!) już po raz drugi na zawodowej scenie krakowskiej. "Płatonowa" - w przekładzie Adama Tarna - wystawił przed prawie 17 laty Teatr Im. J. Słowackiego, obecnie zaś wznawia (ale całkiem inaczej) - STARY TEATR. Ktokolwiek orientuje się w powikłanej strukturze dramatu, temu łatwiej przyjdzie pojąć na czym polega (dla jednych) logika, albo (dla drugich) jej brak w inności scenariusza. Tak scenariusza, ponieważ - co podkreślałem wcześniej - reżyser przedstawienia, a raczej jego inscenizator, musi być zarówno adaptatorem dokonującym wyboru motywów oraz wątków z tasiemcowej materii oryginału, jak i, co może ważniejsze, winien "czuć teatr".
Toteż "Płatonow" z r. 1971 Jerzego Golińskiego, bynajmniej niewolny od potknięć adaptacyjnych, wnosił przecie na scenę smak teatru Czechowowskiego. Natomiast nad obecnym widowiskiem, wykrojonym spośród wieloaktowej sztuki przez ciekawie zapowiadającego się reżysera filmowego Filipa Bajona - ze scenografią dwóch Katarzyn: Gintowt i Piwońskiej, z muzyką Zdzisława Szostaka oraz układem ruchu Marka Lecha - aczkolwiek zawierającym sporo pomysłów efektownych, czy wręcz efekciarskich, ciąży przerost spłaszczonej obrazkowości. Jakby od jednego do następnego kadru ekranowego. Są zbliżenia - lecz nie pogłębione psychologicznie - postaci a także sytuacji, wyraziste same dla siebie, jednakże brakuje im owej nieuchwytnej czasami dla oka, tkanki teatralnej, nastroju "zawieszonego" między grą aktorów a publicznością na widowni. Pomimo podniesienia na proscenium symbolicznej rampy kolejowej, którą niejako otwiera Bajon swój spektakl.
No, właśnie. Efektowny początek: na przyciemnionym tle opuszczona rampa niby-kolejowa, za nią, wokół grubego filaru czy pnia, przy dźwiękach imitujących stukot kół pociągu przesuwa się mini-lokomotywa z wagonikami... Jaśnieje plan drugi dekoracji. Niczym pod płachta namiotu-cyrku, gdzie zebrano (jak się okaże) ludzką menażerię, na trawiastej arenie przed wejściem do dworskiego salonu (to już tło trzecie) przy stolikach ogrodowych siedzą zastygłe postacie gości i domowników młodej wdowy po generale Wojnicewie. Z boku, jakby sztucznie doczepiona, mizerna chatka ("dom" Płatonowów). Na trawie bawi się chłopczyk, który za chwilę podnosi rampę. Towarzyska menażeria ożywia się. Reżyser wskazuje po kolei osoby tego osobliwego zwierzyńca w dramacie-farsie.
W ten sposób inscenizator ukazuje niemal w cudzysłowie. Jak młodociany Antosza Czechonte bawił się w teatr. Teatr zwierzęcego okrucieństwa, nudy i chandry, grany już przez dorosłą społeczność Rosji. Cóż kryje się w owej klamrze inscenizacyjnej? Bajon wyznaje, że podczas pierwszej lektury "Płatonowa" zauważył "niebywałe przyspieszenie w dwóch ostatnich aktach i olbrzymią współczesność tego utworu tam właśnie. Poprzez (...) niejednoznaczność kształtowania sytuacji dramatycznych, poprzez bardzo silny element gry międzyludzkiej, wysoki stopień samoświadomości głównych bohaterów oraz agresywność eksponowania (ich) własnych oczekiwań (...) To wszystko kazało mi odczytać ostatnie dwa akty poprzez pryzmat młodych gniewnych z lat pięćdziesiątych. Toż to młody Osborne (...) młody Albee (...) Najpierw (więc) zaadaptowałem akt czwarty, potem trzeci, drugi... Najwięcej kłopotu miałem z pierwszym"... Widać to na scenie jak na dłoni. Zabrakło ekspozycji. Prezentacja postaci - w sensie psychologicznym oraz ich rozwoju scenicznego - kuleje tak znacznie, że ktoś mało zorientowany w tekście nierychło, a może w ogóle nie pojmie, dlaczego i w jaki sposób aż tyle osób dramatu uległo niezwykłości albo czarowi Płatonowa? Niby wygłasza on prawdy obrazoburcze, gorzko i otwarcie, niby opędza się od czyhających wciąż na niego kobiet etc., ale niczego, prócz oślizłego cynizmu oraz trywialności i popędu seksualnego nie uwidacznia odbiorcom spektaklu. Młody nauczyciel wiejski (Jan Nowicki odgrywa jednak Płatonowa mocno starszego!) mawia wprawdzie, pomiędzy kolejnymi sytuacjami erotyczno-pijackimi zmęczonego nieco koguta salonów, ogródków, czy innych łon natury, słowa porywcza a gniewne, pozwalające mniemać o jego zmarnowanych aspiracjach intelektualno-ideowych, pobrzmiewających szlachetnym humanizmem z domieszką szyderstwa, lecz reżyser i adaptator zarazem uparcie ściąga go na ziemie, do bagienka i gnojówki, do roli "żywego (jeszcze) trupa". Odrażającego kabotyna. Błazna w skórze tryka. Można i tak. Nie gorszy mnie wcale pokaz drapieżnej płaskości erotomana wykorzystującego równie agresywne płaskości (wypukłości?) erotomanek ze dworu, panienek rzekomo niegłupich i zwyczajnych dziewczęcych gęsi, a nawet wyrafinowanej wdówki po generale, co to jak Strindbergowska Panna Julia, zamiast lokajem, nie gardzi koniokradem, wzdychając w upojeniu do Płatonowa. Rzecz nie w gorszeniu się, tylko w akcentach wyrazu artystycznego. Jeśli Nowicki miał dłuższą przerwę w teatralnych zajęciach, nic dziwnego, że sięga po środki sprawdzone, np. podczas Enquistowych "Z życia glist". Tam przecież był świetnym Andersenem (z wypadającą na dywan sztuczną szczęką) i wtedy te zewnętrzności podpierał motywami wewnętrznymi. Tu, w Czechowie, motywacje zostały poza scenariuszem. Maska aktorska wydaje się znakomita, bo rzeczywiście Płatonow jest wewnętrznie pusty, wypalony życiowo. Lecz trzeba ową pustkę zaorać nie powierzchownie, i nie wyłącznie "bebechowo". Choćby się grało zwierzę. Myślę, że zawinił głównie scenarzysta, albowiem nie dostarczył wykonawcy wystarczającej ilości budulca tekstowego.
Za to Anna Dymna wykazała - choć młodsza życiorysowo, acz starsza w sztuce - piękną dojrzałość artystyczną, powstrzymując się od pokus modnego obnażania ciała na rzecz wybornego obnażania duszy, czyli charakterku dość dwuznacznej, dumnej (?) dziedziczki Anny Wojnicewej.
Niestety, większość ról potraktował adaptator raczej po macoszemu, skrótowo, bez baczenia na ich znaczenie i sceniczny proces rozwojowy. Tragikomedię (komedię rozpaczy) Soni, małżonki pasierba generałowej, Dorota Pomykała zdołała ukazać wcale celnie, pomimo sporego okrojenia roli ze słów i sytuacji, które w pełni charakteryzują tę skomplikowaną postać nie kochającej żony - ale już sylwetka jej zdradzanego męża (Marek Litewka) wypadła blado, żeby nie rzec: mdło. Co byłoby zgodne z intencjami autora, gdyby Sergiusz miał (a miał!) tu więcej do powiedzenia. To samo dotyczy barwnej typologicznie trójki sąsiadów Wojnicewej, z których Pietrin (Jan Guntner) i Szczerbuk (Leszek Świgoń) zostali zredukowani do pozycji statystów, zaś występ Glagoliewa (Aleksander Fabisiak) ograniczył się do ilustracji tezy o głupawym bogaczu, który nie mogąc kupić za tysiąc rubli samej generałowej, nie kupił z zemsty jej podupadłego majątku, co wykorzystał żydowski dorobkiewicz, Wengierowicz (Andrzej Buszewicz) stając się posiadaczem dalszych dóbr ziemskich. Syn Glagoliewa bęcwał snobujący otoczenie pobytami w Paryżu (Romuald Marek) także nie zaznaczył artystycznie swej obecności w komedii, podczas gdy syna Wengierowicza (Rafał Jędrzejczyk) twórcy spektaklu odzierając z wielu wypowiedzi ważnych dla zrozumienia sztuki - choć pozostawiono mu niemożliwą już do odebrania ze względu na wymowę ideową jego scenicznego bycia, dobrze "podaną" tyradkę - ubrali bez potrzeby w strój żydowski. Chyba wbrew studenckim obyczajom mundurowym carskiej Rosji. I wbrew ambicjom prezentacji kupiecko-nowoziemiańskiej tej grupy etnicznej.
Całkowicie z pola działania - bo nie widzenia - znikła interesująca, pokrętna osobowość Mikołaja Tryleckiego (Edward Lubaszenko). Młody lekarz, brat żony kontrowersyjnego (łajdaka?) nauczyciela, snuje się po scenie u Bajona właściwie nie wiadomo po co. A wiadomo z lektury, że odgrywa on istotną role w utworze, jak każdy lekarz na kartach Czechowowskich dramatów "fałszywych gestów i póz". Nieco więcej szczęścia (trudno było jej nie uwzględnić w adaptacji) miała Sasza (Dorota Segda) siostra Mikołaja a nieszczęśliwa żona Płatonowa. Zakochaną w Płatonowie - bez podania głębszych motywów - idiotkę Manię Grekow, udawała Lidio Duda. Osiłka-koniokrada, amanta generałowej, grał z werwą aż do swej scenicznej śmierci - Ryszard Łukowski. Jako pułkownik w stanie spoczynku, Trylecki - ojciec Saszy i Mikołaja, spoczywał długo na fotelu i chrapał tak głośno jak później strzelał z dubeltówki: Tadeusz Jurasz, w roli kupca Bugrowa pojawił się Henryk Majcherek, a zabieganego woźnego sądowego przedstawiał w biegu z papierkiem oraz po papierki (rublowe) Bolesław Nowak. Beacie Rybotyckiej i Juliuszowi Grabowskiemu przypadł zaszczyt reprezentowania służby dworskiej. Resztę obsady ludowej (goniącej koniokrada aż do krwawego zakończenia) stanowiły anonimowe cienie.
Widowisko, jako się rzekło, miało kilka ciekawszych, i wcale zgrabnych "ładnych" momentów, ale było bardziej ilustracyjno-filmowe niż teatralne. Przynajmniej w klimacie. Niezbyt rosyjskim. Zresztą, kiedy moda (kinowa zwłaszcza) na uwspółcześnianie klasyki, to i aura rodzajowa schodzi na dalszy plan. Zostają nagie dusze. I nie tylko!