Raz kiedyś a obecnie
Jakub Wojciechowski, ów robotnik-pisarz "odkryty" przez Boya, wydał był również swego czasu tom opowiadań "Raz kiedyś a obecnie", nawiązujących do jego wspomnień. Obejrzałem obecnie dwa przedstawienia, które raz kiedyś widziałem już na scenie. Oglądałem je wówczas z takim wzruszeniem, iż bałem się porównań. Nie da się ich jednak uniknąć. Było w Krakowie co najmniej kilka tysięcy osób, które chwaliły się obecnością w teatrze w dniu prapremiery "Wesela", najnowszej sztuki tego pana Wyspiańskiego, artysty, malarza, który mieszkał w odległości kilku ulic. Ale i do uczestniczenia w późniejszych ważnych etapach krakowskiego "Wesela" przyznawało się osób mnóstwo, ponieważ kult chorego (to słowo zawsze przyciszonym szeptem) wieszcza należał do dobrego tonu. Wrastało "Wesele" w tradycje Krakowa, obrastało legendą. Pamiętam wiele z tych premier międzywojennego "Wesela", które także miały być wzorem, skoro wiernie starały się trzymać prawzoru. Niewydolność interpretacyjną, szarość, nijakość scenoplastyczną rekompensowały po części kreacje aktorskie, dyktowane aktorską intuicją. Różnie się to zresztą układało w zespole, ale szczyty były wysokie. Postawny, budzący respekt Józef Sosnowski, w nieskazitelnym fraku, był rzeczywiście reprezentantem sił konserwatywno-nacjonalistycznych w narodzie, i czuło się, doceniało wagę jego dialogu ze Stańczykiem, wcieleniem narodowej świadomości. Wierzyło się w format literacki Poety (Zygmunt Nowakowski) i w inspiracyjne możliwości Racheli, chociaż dobra aktorka Antonina Klońska ustępowała zjawiskowej Irenie Solskiej. Ba, także postacie z drugiego planu miały swój format, należne sobie wymiary. Tak dzięki aktorom siła treści przebijała się przez skorupę inscenizacji. Długo trwała ta adoracja "Wesela". Aż wreszcie fala reform uderzyła o brzeg, mury pękły i pojawiły się "Wesela" nowatorskie, odbiegające od uświęconego pierwowzoru, ingerujące nawet w święty układ tekstu poety. Aż stary Kraków zbuntował się, a że długo tolerował szarganie świętości, jego reakcja była zasadnicza: powróćmy do źródeł, odtrąćmy dorobek trzech ćwierci wieku teatru. Namówiono specjalistów, pogrzebano w archiwach, Teatr im. Słowackiego zgodził się pokazać takie muzealne, ekshumowane "Wesele". Cóż za zuchwalstwo! Bo na co liczono? Ze spróchniała oprawa wyda się świeża? Ze identyczna z prapremierową scena, za tą samą historyczną kurtyną, omami widzów i pozwoli im zapomnieć o 70 latach przemian w teatrze, cofnąć się bezkarnie w czasie? Rzeczywistość w mig rozwiała złudzenia. Ludzie na scenie okazali się pomniejszeni, zdawkowi, dawność zmieniła się w starzyznę i wyprzedaż rupieci. Konfrontacja okazała się dla całego antyeksperymentu zabójcza.
A oto drugi przykład. Gdy 24 marca 1946 roku jechałem z Karolem Kurylukiem z Krakowa do Warszawy, nadłożyliśmy drogi, by móc obejrzeć w Łodzi przedstawienie jedno z najważniejszych z tamtych lat: "Elektrę" Giraudoux w reżyserii Edmunda Wiercińskiego. Teatr Wojska Polskiego wypełniony był po brzegi. Wtedy jeszcze ceniono intelektualny teatr Giraudoux. Ale czy o niego szło? Na scenie działy się sprawy nam bliskie, chociaż odziane w kostium z epoki odległej. Wróg zniszczył Argos, w którym rządził władca znienawidzony. "Miasto umiera". Odpowiada Elektra: "Od minuty wiem, że się odrodzi". Elektra zabiła stare Argos, nim zdobył je wróg. Co się teraz dzieje na scenie, scenie życia? Odpowiada bóg, który odział się w łachmany żebraka: "To się bardzo ładnie nazywa - to się nazywa świtanie..."
Fałszywe analogie, uproszczone aluzje. Ale tak to jakoś brzmiało dla wielu. Gdy brakowało sztuki mówiącej wprost o tym, cośmy przeżyli my, którzyśmy przeżyli - usprawiedliwione było chwytanie się najlżejszych podobieństw. A teraz wznowił "Elektrę" francuskiego pisarza Teatr Dramatyczny w Warszawie. W reżyserii Kazimierza Dejmka "Szczęśliwa epoka - to ogólna kapitulacja". Gorzki żart monachijczyka, którego rzeczywistość przebudziła tragicznie w czasach Vichy i w paryskim więzieniu gestapo przybliżyła ku śmierci. Dzisiaj weszło w zwyczaj lekceważenie teatru Giraudoux, jego wolt myślowych, ubranych w wyszukane słowa. Niesłusznie. "Wojny Trojańskiej nie będzie" pozostanie zawsze sztuką przejmującą i pełną sceptycznej mądrości. Także w "Elektrze" konflikt Elektry i Ajgistosa (Egista) nie jest martwy, a tło może bawić swą bulwarową lekkością. W Teatrze Dramatycznym myśl przewodnia sztuki nie zarysowała się jednak wyraźnie. I to pomimo kreacji Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, która fanatyczną kontestację Elektry wpisała w namiętność młodej studentki. Otaczali ją ludzie nijacy, to zgodnie z Giraudoux, albo zapiekli w prywatnych nienawiściach i problemach jak Klitajmestra (Klitemnestra) Zofii Rysiówny, mieszczańskiej furii w wybuchu jakże długo tłumionej nienawiści do Agamemnona. Ale zabrakło indywidualności Ajgistosa - Andrzej Szczepkowski poprzestał na sceptycyzmie, każąc mi wzdychać do dawnej cezariańskiej świetności Jana Kreczmara w tej roli. A Ogrodnik (Zbigniew Zapasiewicz) zbyt długo i monotonnie monologował na stronie, by nie podsuwać widzom myśli, że to jego słowa zamykają sztukę. Chórem w tej "Elektrze" jest Żebrak. Gustaw Holoubek po mistrzowsku wtrącał się do akcji i komentował wydarzenia, z wspaniałą pasją opisał śmierć Ajgistosa i Klitajmestry z ręki Orestesa. Lepszy czy gorszy odbiór, gorsza czy lepsza scenografia - czy o to jednak szło przed laty? Gdy "obecnie" kłóci się z "raz kiedyś", poznajemy, że czasu cofnąć ani zmienić nie można. Wystarczyła powierzchowna obserwacja, by stwierdzić, że na krakowskiej widowni Teatru im. Słowackiego górowało uczucie rozczarowania: widowisko nie spełniło obietnic nawet szkolnych. Podobnie na warszawskiej widowni Teatru Dramatycznego, Holoubek zachwycał, ale tekst nudził młodych. Teatr ma boskie atrybuty jak w "Elektrze" Żebrak: może z nicości stworzyć życie, i życie pogrążyć w nicości. Ale jedno i drugie to tylko gra pozorów, o której rozstrzyga czas. Czyli my sami, widzowie obecni w naszej teraźniejszości, okrutni dla lat minionych, jeżeli nie stroją się w nasze barwy.