Sceniczna parazytologia i teatralna symbioza
Od kilku sezonów teatr Anny Augustynowicz penetruje odnajdywane w dość zróżnicowanym repertuarze współczesnym graniczne stany człowieczeństwa i jest to nie jedyny, ale chyba główny trop artystycznych poszukiwań szczecińskiej inscenizatorki. Zainteresowanie cierpieniem, okrucieństwem i brzydotą z pewnością jednak nie wynika z dzisiejszej koniunktury na horror i w żadnym razie nie jest przedmiotem spektakularnego popisu. Wprawdzie ujawniająca się coraz wyraźniej w kolejnych premierach linia programowa eksponuje właśnie wątki skandalizujące (nawet uwzględniając podwyższony próg wrażliwości dzisiejszego odbiorcy, przyjmującego już postawę nil admirari), obsesja nie ma charakteru komercyjnej powtórki, gdyż łączy się z odkrywaniem nie tylko sensacyjnych zaułków rozległej tematyki okrucieństwa, ale i przemyślanym doborem środków wyrazu - subtelnie cieniujących "mocne" sensy scenicznej wypowiedzi. Można powiedzieć nawet, że rewelacje tekstów dramatycznych są dystansowane przez inscenizacyjną inwencję. W doświadczeniach poprzednich sezonów: "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza, w psychodramach Stiga Larssona czy u Wernera Schwaba ("Moja wątroba jest bez sensu") motywy te realizowane były w sposób klasyczny, a więc werbalny lub podtekstowy, natomiast fizyczna szpetota sprowadzała się najwyżej do groteski, nie osiągając nigdy efektów naturalistycznych. (Przedłużeniem tego wątku, a zarazem właśnie ślepym zaułkiem skatologicznej groteski, wydaje się inne przedstawienie, stworzone niezależnie, ale w bliskim sąsiedztwie tamtych: "Da Vinci miał rację" Rolanda Topora, znakomicie wyreżyserowane przez Pawła Niczewskiego).
W dotychczasowych inscenizacjach Anny Augustynowicz naturalistycznym wyjątkiem była może scena karmienia tytułowej bohaterki w Gombrowiczowskiej "Iwonie". W "Pasożytach" Mariusa von Mayenburga sceny okrucieństwa i turpistycznej brzydoty przestają być pikantną przyprawą przedstawienia, gdyż wynikają wprost z jego tematu i osiągają apogeum, realizowane bogatą gamą środków na wszystkich trzech planach: sytuacji, dialogu i obrazu. Zwłaszcza te ostatnie wiążą się z ryzykiem artystycznym, gdyż grożą nie tylko ześlizgiem w efekciarstwo, ale i hollywoodzkim kiczem. Tutaj oznaczały największe wyzwanie, zakończone zwycięstwem inscenizatorki. Horror wizualny, po mistrzowsku dozowany w małych dawkach i organizujący momenty zaskoczenia, jedynie akcentował całą sytuację sceniczną - równie niesmaczną, choć mniej spektakularną: podskórny dramat codzienności.
Każda spośród pięciu postaci w tej sztuce, którą lepiej uznać za pewną diagnozę społeczeństwa niż sensacyjny "obyczaj" została zdefiniowana jako pasożyt, ale zarazem każda inaczej. Można przypuszczać, że ich galeria wyczerpuje klasyfikację wszystkich odmian społecznego pasożytnictwa, przy czym wcale nie chodzi o definiowane potocznie jako "margines" grupy, środowiska, typy czy charaktery, ale o dość uniwersalne sytuacje życiowe, które takie role wyznaczają zupełnie przeciętnej mikropopulacji. Przedmiotem analizy nie jest więc ani stosunkowo prosty do określenia status clocharda, próżniaka, ćpuna, alkoholika czy psychicznego dewianta. Wszystkie te zjawiska skrajne, dobrze znane z innych źródeł, kryminologicznie rozpoznane i publicystycznie napiętnowane, w różnym stopniu jedynie tworzą nieprzedstawione tło dramatu postaw, jakiś łatwy odsyłacz, ale nie jego centrum. Rzecz nie jest bowiem o marginalizacji jednostki, ale przeciwnie - o jej socjalnym uwikłaniu, toteż na plan pierwszy zamiast portretów indywidualnych wysuwają się sploty skomplikowanych relacji wzajemnego uzależnienia.
Tak oryginalny ogląd rzeczywistości dokonany przez Mayenburga stanowi zarazem jej uogólnienie czy wręcz teorię - prowokacyjną i najwyraźniej rozwijającą koncepcje naturalistyczne. Cały układ interpersonalny przypomina nie tyle zhierarchizowany łańcuch pokarmowy, ile sieć wielokierunkowych i wzajemnych powiązań, opisanych zawsze jako wariant związku "pasożyt - żywiciel", który wydaje się negatywem koncepcji pracy organicznej. Tę jedyną relację obserwujemy w układach promienistych i zwrotnych, gdyż role pasożyta i żywiciela (w przeciwieństwie do drapieżnika i ofiary) są nie tylko przechodnie, ale i sytuacyjnie zmienne. Dynamika zwrotów akcji i reakcji, organizująca znakomity rytm spektaklu, buduje dość jednolity i zamknięty koszmar, w którym nie można do końca uznać niczyjej racji, a zarazem trzeba przyjąć każdą z nich ze względu na pozostałe. Nie jest możliwa ani całkowita apoteoza czy sympatia, ani odruch jednoznacznego potępienia. Wszyscy wyniszczają tu wszystkich, a każdy ma ku temu jakieś powody, pośród których równie silne wydają się motywy wyzysku jak zgody na pasywną rolę żywiciela. Efekt obcości - spotęgowany i przekraczający granicę pojmowania motywacji psychologicznej.
Najprostszą formę pasożytnictwa reprezentuje Petrik (Roland Nowak) - żerujący tylko na jednej osobie. Jego przeciwieństwem jest Ringo (Wojciech Brzeziński), sprawiający wrażenie najbardziej bezbronnego, ale zarazem wykazujący największą agresję wobec pozostałych. Jest młodym mężczyzną sparaliżowanym i skazanym na wózek inwalidzki. Sytuacja z pewnością najgorsza, spowodowana fizycznym kalectwem, daje mu paradoksalnie największą władzę, wynikającą z potrzeby kompensacji własnej krzywdy, a może już tylko z lęku przed utratą status quo - pozycji dominującej, uznanej za optymalną lub jedynie możliwą. Jego pozorna bierność nie oznacza życia w cieniu, ale przeciwnie - umożliwia dokonywanie zaskakujących interwencji oraz snucie wyrafinowanych intryg. Ringo podporządkowuje sobie całe otoczenie - zarówno osoby najbliższe, którym rola żywiciela przypada w sposób naturalny, jak i dalsze, przygodne, a władzę swą ujawnia najchętniej poprzez eksperymentowanie z cudzymi uczuciami. Jest ofiarą wypadku spowodowanego przez trzeciego pasożyta Multschera (Lech Łotocki). Ten skruszony sprawca przedstawia się od początku karykaturalnie jako z góry skazany w tej grze na pozycję straconą: jest żałosny, gdyż chce uleczyć własne wyrzuty sumienia kosztem swej ofiary, teraz obdarowywanej i obłaskawianej przez siebie z beznadziejną nieskutecznością. Staje się więc wymarzonym i najłatwiejszym żerem dla Ringa, dla którego wózek inwalidzki (prowadzony z niebywałą zręcznością i precyzją przez aktora) staje się tyleż pojazdem terrorysty, co tronem absolutnego monarchy - w jeszcze większym stopniu niż dla bohatera "Końcówki" Becketta. Ringo szydzi z cudzych uczuć, demaskuje ich nieszczerość (którą pewnie często przypisuje bez racji) albo po prostu - z zasady je odrzuca jako nieużyteczne. Powstrzymuje też własne emocje - może dlatego, że te ukazują dno egzystencji; nie pozwala na przeżywanie traumy (własnej i cudzej) - jakby świadomie przekreślał nazbyt już trudne do codziennego stosowania reguły człowieczeństwa. Być może dlatego bawi się naiwnymi próbami zadośćuczynienia podejmowanymi przez Multschera, przenikliwie udaremniając mu łatwą autoterapię psychiczną. Ofiarą kaleki jest również pośrednio dziewczyna Petrika Friderike (Beata Zygarlicka) - narażona nie tylko na ataki ze strony swojego partnera, ale jeszcze dodatkowo uzależniona od "pasożytniczego" płodu, który w sobie nosi. Jest wreszcie opiekująca się Ringiem Betsi (Beata Bandurska) - wykorzystywana nie tylko przez Ringa, ale i wszystkie pozostałe "pasożyty", choć zarazem najbardziej na ich działanie odporna.
Są więc dwie młode pary połączone ze sobą związkami rodzinnymi (Betsi jest siostrą Friderike) oraz intruz - stary mężczyzna. Ten układ nie oznacza bynajmniej stabilizacji, gdyż okazuje się koszmarem przymusowej koegzystencji: wszyscy żyją we wspólnym mieszkaniu (i na łasce opieki społecznej), w różnym stopniu (lecz zawsze z marnym skutkiem) siląc się na akty wzajemnej tolerancji. Działają sobie na nerwy, a tylko świadomość sytuacji bez wyjścia skłania ich do powstrzymywania agresji i łagodzenia konfliktów. Nie dotyczy to jedynie najbardziej dotkniętego cierpieniem Ringa; u niego etykę całkowicie wyparł z jednej strony pragmatyzm, z drugiej wyrachowana taktyka i pasja gry, z której zawsze hce wyjść zwycięsko. Można jednak mieć wątpliwości co do intencji wszystkich postaci: czasem agresja się staje nieuniknionym skutkiem ciśnienia sytuacji, kiedy indziej - po prostu narzędziem obrony czy przejawem instynktu samozachowawczego. Racjonalne kalkulacje przypisać można każdemu z antagonistów; to one bowiem gwarantują minimum równowagi w stanie permanentnego kryzysu. Trwa rozejm w stanie totalnej wojny. Tragedia zostaje przynajmniej skutecznie zablokowana (i to jedyny sukces bohaterów), nie doprowadzając do klasycznie krwawych "rozwiązań".
Gdzie zatem pozostaje miejsce na wielkie okrucieństwo? Właśnie tam, gdzie niemożliwy okazuje się stricte tragiczny akt przemocy jako punkt przełomowy akcji. Te mikroakty brutalności podsuwane przez cielesność i biologię likwidują nie tylko tragizm, ale i podważają fundament człowieczeństwa. Wskazują na jedynie możliwe rozwiązanie konfliktu: byłoby nim porzucenie wszystkiego co ludzkie. Kumulują się więc w motywie mięsa jako znaku zezwierzęcenia, a następnie reifikacji. W trzech scenach, które można uznać za naturalistyczno-surrealistyczne, a zarazem symboliczne, mięso pojawia się w sytuacjach nietypowych - jako ekspresja nie tylko szokującej brzydoty, ale i archetypiczny atawizm drapieżnika, którym jest człowiek. Najpierw surowa wątroba rozmazywana na szybie przez Friderike służy za ilustrację skrajnej rozpaczy na granicy samobójstwa. Potem obserwujemy śmierć kotka jako odrzuconego podarunku: przez otwory zgniatanego stopą tekturowego pudełka tryskają różowe słupki mielonego. Wreszcie - budzący mdłości akt mlaskającego spożywania mięsa, zagrany w sugestywnej pantomimie (bez rekwizytu) przez Lecha Łotockiego.
Cała zaprezentowana tu filozofia czy socjologia parazytologiczna zostaje przełożona nie na dyskurs, ale na serię ostrych spięć dialogowych. Trochę nuży brak alternatywnego świata: odskoczni czy przeciwwagi, jakiegoś okna na normalność, toteż każdy kolejny mikrokonflikt zmierzający do modyfikacji zawiłego układu pasożytnictwa wydaje się przewidywalny jako daremna kosmetyka powszechnego wyroku.
Przedstawienie jest polską prapremierą i zarazem udanym eksperymentem organizacyjnym jako efekt współpracy dwóch znakomitych scen: szczecińskiego Teatru Współczesnego i poznańskiego Teatru Polskiego. Połączone zespoły aktorskie pod kierunkiem Anny Augustynowicz stworzyły dzieło doskonale spójne i zgrane, którego z pewnością nie można już wiązać z żadną formą pasożytnictwa.