Pasztet z pasożytów
Antyteatr, antydramat antyfabularny, arealistyczny - tak można by w telegraficznym skrócie określić charakter premierowego spektaklu w Malarni Teatru Polskiego, opartego na "Pasożytach" - sztuce współczesnego pisarza niemieckiego Mariusa von Mayenburga.
To, co oglądamy na scenie - w przestrzeni antynaturalistycznej, zgoła abstrakcyjnej - przypomina akwarium lub terrarium z kilkoma ludzkimi stworami albo przeszklone boksy w szpitalu psychiatrycznym, w którym grupka pacjentów aranżuje swoistą psychodramę w ramach zaleconych zajęć psychoterapeutycznych. W taki przynajmniej sposób reżyser Anna Augustynowicz pokazuje sztukę opartą na strzępach rozmów, strzępach interakcji między kilkoma postaciami powiąza-
nymi związkami małżeńskimi i rodzinnymi, a także relacją: ofiara - sprawca lub kaleka - opiekun. Pretensjonalność idzie tu o lepsze z brakiem inwencji, sztuczność z epigoństwem, pseudonowatorstwo z powierzchownością. Dotyczy to zarówno sztuki, jak i przedstawienia.
Poetyka tego spektaklu, który w latach 60. stanowiłaby świeże danie, dziś wywołuje wyłącznie czkawkę. Zapewne "Pasożyty" przyrządzone "po bożemu" byłyby strawniejsze dla widza, ale ich "mały realizm" - aspirujący do "magicznego" - wykazałby tym ostrzej ubóstwo receptury.
Powiedzmy zatem wprost owe ludzkie "pasożyty" prezentowane na scenie to stwory nieciekawe, niewarte uwagi widza. Niby to autor pokazuje jak ranią się nawzajem, jak rzucają sobie demonstracyjnie wyzwania, jak manifestują swoje fobie i kompleksy, ale przecież sztuk, które czynią to o wiele lepiej, jest na kopy. W porównaniu zresztą z najlepszymi dokonaniami dramaturgii niemieckiej czy austriackiej "Pasożyty" wydają się po prostu teatralnym bzdetem. A także - pomijając kilka oryginalnych pomysłów reżyserskich - najnudniejszym spektaklem spośród zrealizowanych w ostatnich latach w Teatrze Polskim. Po co nam więc ten pasztet?