Artykuły

Mumio zaprasza. Będzie się działo. Wkrótce premiera!

- Robimy spektakl bez specjalnych założeń. Nie wiemy, czy on będzie metafizyczny, czy baśniowy, nie chcemy specjalnie moralizować czy nauczać. To będzie spektakl komediowy, budzący radość. Wystawimy go po raz pierwszy 22 maja na finał Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. A potem ruszamy w trasę: Teatr Szekspirowski w Gdańsku, Teatr Buffo w Warszawie, premiery katowicka, poznańska, łódzka, krakowska - o spektaklu "Welcome Home Boys" opowiadają Dariusz Basiński, Jacek Borusiński i Tomasz Drozdek z kinoteatru Mumio.

Z DARIUSZEM BASIŃSKIM, JACKIEM BORUSIŃSKIM i TOMASZEM DROZDKIEM, artystami kinoteatru Mumio, rozmawia Piotr Zaremba:

Aktorzy komiczni znani z reklam zapowiadają poważny spektakl "Welcome Home Boys", z elementami metafizycznymi. Prawidłowo streściłem zdarzenie?

Jacek Borusiński: Robimy spektakl bez specjalnych założeń. Nie wiemy, czy on będzie metafizyczny, czy baśniowy, nie chcemy specjalnie moralizować czy nauczać. To będzie spektakl komediowy, budzący radość. Ale ku naszemu zaskoczeniu pojawiły się w nim treści, które można uznać za metafizyczne - niejako przy okazji. Skąd się wzięły? Może przyszły z góry.

Dariusz Basiński: Szukamy opowieści prawdziwych. Wiem, że to brzmi dziwnie, bo Mumio kojarzy się z absurdem. Ale zachowania ludzkie często bywają absurdalne. Wyłapywanie absurdu nas cieszy, ale nasz absurd nie staje się nonsensem. Dodajmy od razu, że ten nowy spektakl będzie miał fabułę.

To zacznijmy od czystej informacji. Po prostu napisaliście sztukę?

D.B.: Jesteśmy autorami scenariusza.

Powstał nowy dramat?

D.B.: Można tak powiedzieć. Ale zostawiliśmy sobie trochę miejsca na to, co bardzo lubimy: na improwizację.

Czyli nie każde przedstawienie będzie takie samo?

D.B.: Podkreślmy - Mumio zawsze było teatrem. To tylko jeden z naszych spektakli nazywał się "Kabaret Mumio". Zagraliśmy go jakieś 800 razy i dzięki improwizacji nam się nie znudził. Aktor wchodzi w postać według metody Stanisławskiego i ta postać może zrobić na scenie bardzo różne rzeczy. Nie zamykamy jej w liczbie kroków do wykonania. Ale jest tu wiele takich scen, w których musimy się nagiąć do scenariusza.

J.B.: Inaczej niż w wielu naszych przedstawieniach mamy konkretną historię -z początkiem, środkiem i końcem. Obawialiśmy się, czy ta historia nie zdominuje "mumiowego" charakteru spektaklu. Ale chyba zachowaliśmy równowagę. Jest lekka, zabawna, w wielu momentach improwizowana.

Łączycie w niej film z teatrem. Będą dwa plany.

D.B.: Pewien teatrolog przyglądał się temu, co robimy. Pracowaliśmy nad tym trzy lata. On mówi, że w teatrze często pojawia się tylna projekcja. Ale podobno zobaczył po raz pierwszy tak głęboką integralność, przenikanie się filmu z teatrem. Wchodzimy na ekran i schodzimy z niego: jak w "Purpurowej róży z Kairu" czy "Ucieczce z kina Wolność".

J.B.: Jesteśmy kinoteatrem. Nie zaprosiliśmy ekranu do teatralnej realizacji, mamy tu jedno dzianie się.

Historia dzieje się w konkretnej rzeczywistości?

D.B.: Mamy nadzieję, że widz po obejrzeniu uwierzy, iż to w pewnym sensie rzeczywistość realna.

Mamy współczesną Polskę czy Polskę czyli nigdzie, jak w "Ubu królu"? To rodzaj bajki?

D.B.: Konwencja baśniowa to tylko punkt wyjścia. Bohaterowie są Polakami w tym sensie, że mówią po polsku, lecz są tam też obcokrajowcy. Za dużo zdradzić nie mogę, ale nie opowiadamy o rzeczywistości jakiegoś konkretnego kraju.

J.B.: Pokazujemy jednak coś, co nas inspiruje, w tym sensie są to doświadczenia polskie, ikonografia, wspomnienia.

Tomasz Drozdek: Stwarzamy odrębny świat, własne uniwersum. Mumio zawsze miało własny świat, to jego specyfika.

J.B.: Zawsze byliśmy trochę na ziemi niczyjej. Kiedy się pojawialiśmy na estradzie, mówili: wy nie jesteście stąd, jesteście bardziej teatrem. Ale w teatrze instytucjonalnym też mówiono nam, że jesteśmy spoza. I w teatrze pozainstytucjonalnym się do końca nie mieściliśmy. Więc wylądowaliśmy w kinoteatrze. Smak teatralny i smak filmowy, trudno o szufladę.

Stronicie, inaczej niż kabarety, od wypowiadania się na aktualne tematy.

D.B.: I tu też tak będzie. Dla mnie akurat polityka jest rzeczywistością smutną, trochę "w krysztale pomyje" - jak powiedział Witkacy.

Kto napisał ten scenariusz?

J.B.: Kręgosłup jest dziełem naszej trójki i jeszcze Jarka Januszewicza, który z nami współpracuje. Dialogi pisałem głównie ja z Darkiem. Tomek odpowiada za stronę muzyczną.

A kto gra?

J.B.: To dobre pytanie, bo występuje, kiedyś to liczyliśmy, 37 postaci. A gramy we trójkę, no jest jeszcze Jadwiga. D.B.: Moja żona, ona pojawi się tylko i aż na ekranie.

J.B.: Będzie taka scena, w której Darek gra w jednym momencie cztery postaci i ja gram cztery. Na ekranie będziemy królami, dworzanami, będziemy własnymi żonami i jeszcze posłańcami.

T.D.: A ja będę siedział na scenie na żywo.

A zawiązek fabuły?

J.B.: Dwaj synowie dowiadują się, że zmarły ojciec pozostawił im pewną misję. W związku z tym wyruszają w świat. Spektakl trwa ponad dwie godziny z przerwą. Sporo będzie się działo. Każda scena okaże się nowym otwarciem,

zaskoczeniem, odkrywaniem nowej rzeczywistości.

Dowcipów się nie tłumaczy, ale czy przeważać będzie kontynuacja tego, co robiliście, czy odkrywacie nowe światy?

D.B.: To na pewno nasze opus magnum, suma doświadczeń. Najważniejsza rzecz, jaką do tej pory zrobiliśmy, dlatego pochylaliśmy się nad tym trzy lata. Kiedyś graliśmy w repertuarze dramatycznym fabularnym, potem zrobiliśmy "Kabaret Mumio" i "Lutownicę, ale nie pistoletową, tylko taką kolbę". Teraz te różne światy łączymy. Także nasze doświadczenia kinowe. Kiedy powstawało Mumio, wiedzieliśmy, że wspólnie w naturalny sposób odrzucamy pewne konwencje. Nie przepadamy też za patosem, a z drugiej strony za dowcipami. Ale odrzucenie tego wszystkiego nie wyraża się skandalami. Mamy własną drogę, swoje, jak powiedział Tomek, uniwersum. I nie zgadzamy się z tym, że komizm jest czymś błahym, że to nie jest prawdziwa sztuka. Komizm jest pełnoprawną rzeczywistością artystyczną. Ja odczuwam też niezgodę na

ten typ komizmu, jaki pojawia się często w mediach.

W czym to się wyraża?

D.B. Choćby w tym, że nie biegniemy niewolniczo za widzem. Z "Lutownicy..." wywaliliśmy sporo pewnie śmiesznych fragmentów, zauważając, że za bardzo ocierają się o pewien typ komizmu, który nas nie interesuje. Choć z punktu widzenia szerokiej widowni to byłyby może strzały w dziesiątkę.

J.B.: Podążanie własną drogą dało w naszym przypadku dobre rezultaty. Powtarzano nam, że robimy coś hermetycznego, że trudno będzie o szerszą grupę docelową. Sam się z tym zgadzałem: jeszcze na scenie może tak, ale czy w reklamie przebijemy się do widowni? Okazało się, że mamy odbiorcę, któremu niekoniecznie trzeba podać ubity kotlet z ziemniakami i surówkę.

Reklama dala wam popularność, rozpoznawalność. Ale czy nie poszliście na lep komercji?

J.B.: Wymyślił to Iwo Zaniewski z agencji PZL, ale ojcem duchowym był Jeremi Przybora. Jego syn Kot Przybora to współwłaściciel PZL. To jego ojciec widział nasz spektakl i pokazał mu kasetę VHS. Powiedzieliśmy na początku: nie. Ostatecznie nagraliśmy pierwszą reklamę na próbę. Nasz styl i logika reklamy okazały się do pogodzenia. Nie mamy poczucia sprzedania się.

A ludzie to kupili?

D.B.: Były badania skuteczności tych reklam. Dostawaliśmy nagrody za wartość artystyczną, ale i za wzrost słupków sprzedaży. Te reklamy w swoim czasie bardzo realnie pomogły Polkomtelowi. Oni potrzebowali kampanii wizerunkowej, pokazania firmy z ludzką twarzą, która się nie puszy.

Skutecznością jestem zaskoczony. Dla mnie to były fajne, nieco abstrakcyjne dowcipy, ale co rusz zapominałem o produkcie, który reklamowaliście.

D.B.: Ale że stoi za tym konkretny operator, to ludzie zauważyli. Na imprezie Polkomtela pracownicy mówili nam, że wreszcie mogą się utożsamić ze swoją firmą. Ludzie polubili te reklamy i polubili ich. Skądinąd zamawiający reklamy rzadko kiedy mają poczucie humoru.

Przewrotność waszych żartów nie była sprzeczna z celem zasadniczym: wepchnięciem klientowi produktu?

D.B.: Zachodnie reklamy bywają jednak wyrafinowane artystycznie, oglądaliśmy ich w młodości trochę. Opera może być gniotem, a reklama dziełem sztuki. Ona dała nam pieniądze, ale na kompromis nie poszliśmy.

J.B.: Często ludzie telewizji powtarzali nam wcześniej: My was uwielbiamy, puszczamy sobie wasze kawałki. Ale to nie jest dowcip dla szarego widza. Te reklamy pokazały, że z widownią nie jest wcale źle. To media kreują obraz głupiego widza.

Nie jestem pewien, czy każdy wasz dowcip był rozumiany. A zarazem... Piszecie o sobie, że chcecie wyrwać humor ze szponów komercji. Ale pan Jacek wystąpił w filmach "To nie jest tak, jak myślisz, kotku" oraz "Pokaż, kotku, co masz w środku", które nie promowały humoru wysokiego.

J.B.: Może to nie było mistrzostwo świata, jeśli chodzi o humor, ale moja pierwsza rola była powyżej pewnego minimum, które sobie sam założyłem.

Rola może, ale czy sam film?

J.B.: A wie pan, jak to jest? Podpisuje się umowę na film "Grand Hotel", scenariusz ma z produktem końcowym nie za wiele wspólnego. Decyduje machina producencka. I ostatecznie ląduje pan w filmie "To nie tak, jak myślisz, kotku". Z kolei ta druga produkcja miała być słodko-gorzką opowieścią o Polsce pt. "Indyk", nawiązującą do Mrożka.

I indyk się nawet pojawiał. Ale sensu w tym było niewiele.

J.B.: Powtarzam - ta machina potrafi produkt przemielić.

Po pierwszym filmie mógł pan to zauważyć.

J.B.: Filmu "To nie jest tak, jak myślisz, kotku" będę bronił. On się w kategoriach farsy broni, mnie zaś dał dużo satysfakcji, choćby możliwość gry z Janem Fryczem.

Aktorzy byli znakomici. Humor za to mało wyrafinowany, ale też fabuła, tempo przyciężkie.

J.B.: Więc z trzeciej propozycji już nie skorzystałem.

Zrobił pan także autorski film "Hi way". Pan Darek w nim z panem wystąpił. Pojawił się zarzut, że wasz humor na większą produkcję okazuje się zbyt hermetyczny.

D.B.: Czy "Hi way" mógł być lepszy? Może - ten film był debiutem, trochę nam zabrakło pieniędzy. Ale on znalazł swojego widza. Są ludzie, którzy oglądają go kilka razy do roku jako film kultowy. Mimo że to nie film Mumio, tylko film Jacka Borusińskiego, jest w nim klimat mumiowatości.

T.D.: Na naszym portalu społecznościowym ludzie potrafią dialogować cytatami z tego filmu.

Wrócicie do czystej sztuki filmowej?

J.B.: Oba światy - filmu i teatru - nas kręcą. Piszę scenariusz.

D.B.: Swoją drogą chyba mało komediowy?

J.B.: Tragikomiczny, ten gatunek w Polsce słabo się przebija.

Często rzeczywiście żywicie się małością ludzką - do śmiechu i smutku. Jest u was coś z ducha Pierrota.

J.B.: Nawet jeśli pokazujemy biedę, ułomność, człowieka akceptujemy. Mówimy przecież także o własnej ułomności. Nad ludzką słabością warto się pochylić. Fajne jest, że ktoś, goląc się, robi miny. Kiedyś na dworcu w Katowicach zobaczyłem człowieka, który łapał powietrze okiem. Był cudownym niekontrolującym się na każdym kroku dziwakiem.

D.B.: Nas interesują dziwacy, ale tacy, którzy są w nas. Właściwie w każdym człowieku w różnych sytuacjach ujawnia się jakieś dziwactwo, tylko często skutecznie je maskuje.

J.B.: Bo my, ludzie, jesteśmy przerażeni, gdy ktoś w nas zobaczy dziwaka.

Jesteście sceptyczni wobec polskich produkcji komediowych, kabaretowych. Bo jesteście inni, czy dlatego, że tamto uważacie za prymitywne, nieudane?

D.B.: Mało śledzimy. Nie lubię parodiowania innych, wyszydzania. Nie robimy tego.

To podstawowa funkcja kabaretu.

D.B.: Niekoniecznie. Kabaret Starszych Panów tego nie robił.

J.B.: W filmie polskim były zawsze dwie skrajności. Albo napinamy się na festiwale, widz nas nie interesuje. Stawiamy na pseudoartyzm, rzekome obnażanie ludzkiej egzystencji. Albo lecimy po kasę, idziemy w czystą komercję. Sięgamy do książeczki z najlepszymi dowcipami danego roku i sypiemy nimi. Smak artystyczny się nie pojawia. Nam się marzy środek. To się udało w kinie czeskim. To jest kino dla ludzi, ale ze smakiem.

Skąd się biorą w Polsce te skrajności?

J.B.: Z biedy naszej produkcji. I ze strachu przed ryzykiem, także w reklamie, wręcz przed utratą stołka. Nam dziękowali znajomi aktorzy, że za naszą sprawą udział w reklamie przestał być obciachem. Ale to niestety trochę wraca. Możliwe, że z powodu kryzysu. Pojawia się zachowawczość.

Nie lubicie konwencji, stronicie od patosu. Co oferujecie widzom konserwatywnym, przywiązanym do tradycyjnych wartości? Dlaczego mieliby pójść na wasz spektakl?

D.B.: Nie szufladkujmy. Ktoś, kto się nie godzi na obrazoburstwo, też może mieć poczucie humoru i wyczucie absurdu. Ja zresztą w sztukach pięknych sam jestem konserwatystą. W rzadkich przypadkach mogę uznać jakąś wartość takich czy innych instalacji, ale często nazywa się dziś sztuką coś, co sztuką nie jest. Nie postawię tego obok Matisse'a. Ale Matisse też jest cokolwiek odjechanym malarzem. Wy bronicie w swoim piśmie wartości, a my nie jesteśmy przeciw temu. Prawda, miłość ma sens.

O tym będzie w waszym spektaklu?

D.B.: W tym całym komicznym i pojechanym sosie będzie o prawdzie, miłości, o ekspiacji. Bronimy słabości, kruchości, ale też nie wyszydzamy tych pozornie silnych.

Wątek religijny?

D.B.: Raczej duchowy. Jak ktoś zechce, może się go dopatrzyć. Jeśli jest, jakoś sam nam wyszedł. Ale nie przyjmowaliśmy żadnej tezy.

J.B.: Dajemy widzom prawdę, lecz dajemy też radość. Kojarzymy się z awangardą, ale to awangarda konserwatywna.

Unikacie komentowania polityki, także poza twórczością.

D.B.: Polityka to dla mnie pewna doraźność bez głębi, poza tym zawsze trąci Barabaszem. Chrystus był cichy jak baranek na rzeź prowadzony, Barabasz walczył o sprawiedliwość. Nie wierzę w czystą politykę, choć może tacy politycy też są.

Nie jesteście po niczyjej stronie?

D.B.: Jesteśmy w konkretnych sprawach, np. ochrony życia. Angażowaliśmy się w sprawie nieposyłania do szkół sześciolatków. Ja mam czworo dzieci, Jacek - czworo, Tomek - troje. Jak się pojawi np. projekt eutanazyjny, będziemy przeciw.

J.B.: Jesteśmy za wartościami chrześcijańskimi. Ale widzimy też fenomen. Pewien nasz przyjaciel interesował się tym, co robimy. Opowiadał nam o swoim świecie: zespołów muzycznych, które są tak ideowo pęknięte, że ludzie wyrzucają się nawzajem z Facebooka. Otóż to, co my robimy, tych ludzi często łączy. Nie stawiamy sobie tego jako celu, ale to jest dla nas wartość.

Robicie zbiórkę na swój spektakl.

T.D.: Startujemy z akcją finansowania społecznościowego - za pośrednictwem strony: www.mumio.zrzutka.pl. Można wygrać wyjazd z Mumio w trasę, ba, wystąpić w spektaklu. Albo zdobyć gadżet, np. ręcznie robiony instrument muzyczny sygnowany przez Mumio.

Skąd brak pieniędzy?

D.B.: Zwłaszcza część filmowa jest droga - obróbka komputerowa, animacja. Żeby spektakl się zwrócił, nie wystarczy wziąć kredyt. Wystawimy go po raz pierwszy 22 maja na finał Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. A potem ruszamy w trasę: Teatr Szekspirowski w Gdańsku, Teatr Buffo w Warszawie, premiery katowicka, poznańska, łódzka, krakowska. Powtórzę: będziemy też improwizować, więc szybko nam się "Welcome Home Boys" nie znudzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji