Artykuły

Sylwia Krawiec: Nikt nie głaskał nas po głowie

Absolwentka Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka przy Teatrze Jaracza w Olsztynie, została gwiazdą "Poskromienia złośnicy" w Teatrze Dramatycznym w Płocku. - Na razie jestem w Płocku i jest pięknie. Nowy zespół, nowe emocje, nowe wyzwania, szanse rozwoju... - mówi Sylwia Krawiec.

Sylwia Krawiec, absolwentka Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka przy Teatrze Jaracza w Olsztynie, została gwiazdą "Poskromienia złośnicy" w Teatrze Dramatycznym w Płocku. Kilka dni po premierze dzieli się z nami swoimi refleksjami.

Tytułowa rola w "Poskromieniu złośnicy" Szekspira to nie przelewki.

- To ogromna odpowiedzialność, wyzwanie, ale i radość. Tym bardziej że Katarzyna była na liście moich wymarzonych ról. Wciąż pamiętam, jak zatelefonował do mnie dyrektor teatru w Płocku Marek Mokrowiecki. Dopiero teraz dociera do mnie, jak dużą szansę dostałam, pracując nad tak ciekawą rolą zaraz po szkole.

Sama na co dzień jesteś złośnicą?

- Nie, mam bardzo łagodne usposobienie. Krzyk i złość to u mnie ostateczność. I to właśnie takie role wbrew warunkom są według mnie najbardziej ekscytujące, stają się wyzwaniem. Bardzo się cieszę, że dyrektor zauważył we mnie pokłady temperamentu. Musiałam nauczyć się ich używać, zaczęłam tę złośnicę w sobie pielęgnować, polubiłam ją.

Co sprawiło, że rolę dostałaś właśnie ty, a nie inni absolwenci szkół aktorskich? Większy talent? Cięższa praca?

- O to trzeba by zapytać dyrektora teatru, który wypatrzył mnie podczas pokazów dyplomowych na Scenie u Sewruka. Zauważył we mnie coś, co go do mnie przekonało i sprawiło, że chciał mnie sprawdzić w roli Katarzyny. Mam nadzieję, że nie zawiodłam oczekiwań. Teraz dla odmiany wchodzę w zupełnie inny spektakl, będę grała Wandzię w "Szatanie z siódmej klasy". To dopiero rola wbrew moim warunkom.

Tym razem odkryto w tobie Poli Raksy twarz?

- Miłe porównanie, ale tej poprzeczki nawet nie będę próbowała przeskakiwać. Po prostu zagram rolę Wandzi po swojemu. Chociaż nie wszystko będzie moje. Schemat tej postaci jest tak silnie utrwalony, że muszę podziękować swoim naturalnym włosom i założyć blond perukę. Kolejny raz muszę przekonywać samą siebie, że nie śnię. Z jednej wymagającej roli wchodzę w drugą dużą rolę. Moja bajka trwa.

Świadomość odpowiedzialności bywa przytłaczająca.

- Oczywiście, w pewnym momencie przestraszyłam się, że nie udźwignę roli Katarzyny. Na szczęście trafiłam do bardzo pomocnego zespołu, do ludzi, którzy nie pozwolili mi się zagubić. Wiele istotnych rozmów, wspólne szukanie rozwiązań. To bardzo ważne, bo spektakl to praca zespołowa. Nie byłoby przecież ugłaskanej złośnicy, gdyby nie było mądrego poskramiacza. A że temat sztuki jest wieloznaczny, to jasno wytyczony cel był niezbędny. Według wielu interpretacji Katarzyna jest uprzedmiotowioną przez mężczyznę męczennicą.

Czy wasza interpretacja wchodzi w dialog z dziełem Szekspira?

- W naszej realizacji nie ma wprost pokazanego upodlenia głównej bohaterki. Wręcz przeciwnie, jest silna kobieta, która do końca walczy o to, by nie stracić godności. Poza tym jeżeli Katarzyna dała się poskromić, to musiała mieć powód. Tak temperamentna kobieta prędzej uciekłaby z domu, niż dała się zaprowadzić do ślubu siłą. Pewna forma fascynacji pomiędzy nią a mężczyzną, który próbuje ją poskromić, musiała zaistnieć. Podoba mi się, że w płockiej realizacji szukaliśmy przede wszystkim ludzi, że chcieliśmy odnaleźć dwie silne jednostki, które próbują do siebie dotrzeć. Owszem, czynią to na różne sposoby, czasami nawet brutalnie, nieetycznie, ale to przecież nie wyklucza miłości. Poskramianie złośnicy jest w rzeczywistości grą między kobietą a mężczyzną. Kto wie, czy taka walka namiętności nie spaja dwóch osób silniej niż zakochanie od pierwszego wejrzenia.

Moja Katarzyna jest świadomą swojej wartości kobietą, która tańcem prowokuje i wyraża swój bunt. Nawet jej tytułowe poskromienie jest pewną formą gry i przekory wobec męża, a nie prawdziwym poddaniem się. Czy jednak w ogólnym rozrachunku nasza płocka Kasia wygrywa, to muszę już pozostawić widzom...

Nie ograniczasz się do spełniania marzeń o samej grze, w parze z karierą aktorską idzie twoja kariera naukowa.

- Może wszystkiego mi mało (śmiech)? Aktorstwo jest na tyle pasjonującą dziedziną, że nie ogranicza się do samej gry. Kiedy wracam po próbach albo spektaklach do domu, od razu spisuję i analizuję to, co się stało. Czuję, że to wszystko we mnie żyje, pulsuje. Podchodzę do mojej pracy bardzo emocjonalnie, często przelewam przemyślenia na papier. Moja fascynacja pracą aktora nad rolą pod względem teoretycznym wzięła się właśnie z takich spisanych myśli - wewnętrznych monologów bohaterów. Wiem, że to źle. W szkole aktorskiej często się powtarza, że po próbach należy od razu wracać do życia. Nie umiem tego, więc praca naukowa jest formą chwytania równowagi.

Grasz w teatrze w Płocku, studiowałaś polonistykę w Krakowie, sztuki teatralnej uczyłaś się w Olsztynie. Spory rozrzut.

- A pochodzę z Kołobrzegu. I to pewnie nie koniec. Jest jeszcze kilka miejsc, w które chciałabym trafić i wiem, że jak tylko będę ciężko pracowała, to tak się stanie. Na razie jestem w Płocku i jest pięknie. Nowy zespół, nowe emocje, nowe wyzwania, szanse rozwoju... Olsztyn pokochałam, marzyłam, żeby tutaj zostać, ale może na pewnym etapie trzeba gorąco i serdecznie podziękować za wszystko, co dobre, i pobiec dalej? Bo nic tak nie sprzyja rozwojowi jak nieustanny ruch i zmiany.

To w Olsztynie kontynuujesz jednak studia doktoranckie.

- Rzeczywiście, to Olsztyn pozwala mi na rozwój naukowy. Prowadzę warsztaty aktorskie, działam na uczelni, w wolnych chwilach piszę pracę doktorancką. To wszystko wpływa na mnie bardzo pozytywnie. Aktorstwo nie jest wyłącznie wychodzeniem na scenę, dla mnie wiąże się z przekazywaniem nie tylko emocji, ale i wiedzy. Taką możliwość daje mi Olsztyn.

Który na zawsze pozostanie twoją artystyczną kolebką.

- To miasto dało mi naprawdę dużo. Dostałam się tu do szkoły aktorskiej i dużo zaryzykowałam, bo przeniosłam się z Krakowa. Miałam to szczęście, że dyrektor Janusz Kijowski zaufał mi od samego początku. Wchodziłam w spektakle repertuarowe już od pierwszego roku. Teraz, pracując w innym miejscu, ciągle wspominam nauki, jakie otrzymałam. Świętej pamięci Krzysztof Rościszewski nauczył mnie mówić wierszem. Wiem, że gdyby nie on, moja świadomość sceny byłaby zupełnie inna. Do dzisiaj pamiętam konstruktywne uwagi Joanny Fertacz. To dzięki niej na scenie zawsze szukam siebie. Magicznym pedagogiem była też dla mnie Magdalena Zaorska, która rozwinęła mnie najpierw artystycznie, a potem wprowadziła na drogę naukową.

A jak z perspektywy czasu oceniasz poziom nauczania?

- Mówi się, że szkoła aktorska w Olsztynie nie daje tylu perspektyw jak inne szkoły, że jesteśmy "dziećmi gorszego Boga". Nikt nam nic nie obiecuje, tylko mówi, że będzie ciężko. Paradoksalnie to najważniejsza nauka, którą wyciągnęłam. Od początku mamy świadomość ogromnej konkurencji i myślę, że dlatego rodzi się w nas ogromna silą walki. Nie pozwalamy sobie na chwilę słabości. Olsztyn mnie zahartował. Nikt nie głaskał nas po głowie i nie mówił, że dostaniemy pracę od ręki. Słyszałam, że osiągnę coś tylko wtedy, kiedy będę uczciwie pracowała. Więc pracuję... do utraty tchu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji