Artykuły

Antoś z Wieluńskiej był demonem komizmu (cz. II)

Siódmy odcinek serialu "Bodo". Bohater tytułowy, gwiazda rewii i kina niemego u szefa studia Sfinks prosi o rolę w filmie. - Jestem aktorem - zapewnia. Na to Aleksander Hertz oznajmia wyniośle: - Drogi panie, aktorem to jest Fertner.

Urodzony w Częstochowie przy ul. Wieluńskiej, kształcony na matematyka, Antoni Fertner samowolnie został aktorem. W pierwszej części tekstu zostawiliśmy go, gdy w objazdowych, coraz lepszych zespołach zaliczał coraz większe role w coraz większych miastach.

Dziś znamy go głównie jako gwiazdę starego kina. W rzeczywistości, gdy pierwszy raz stanął przed kamerą, był już sławny dzięki swym kreacjom teatralnym. Oto część druga opowieści o Antonim Fertnerze, spisana głównie na podstawie jego autobiografii "Podróże komiczne".

Promotor Poli Negri

Jego vis comica sprawiała, że popularnością cieszył się ogromną. Podobno huk oklasków, gdy pojawiał się na scenie, słychać było poza budynkiem teatru. Leon Schiller nazwał go demonem komizmu.

Dorobił się też autorytetu. To on częściowo przyłożył rękę do sukcesu Poli Negri. Poznał Apolonię Chałupiec jako młodziutką tancerkę, świeżo po sukcesie pantomimy "Sumurun". Występowali razem w napisanym specjalnie dla Poli "Przebudzeniu Afry". Niedługo potem sztukę tę wystawiano w Kijowie. Fertner grywał często w tym mieście, przyciągał publiczność, liczono się z nim. I to on się uparł, żeby rolę tytułową znów dostała Pola, choć trzeba ją było w tym celu specjalnie ściągnąć z Warszawy. Gotów był nawet obniżyć własne honorarium, byle pokryć te koszty. Postawił na swoim... i tak panna Chałupiec zaistniała za granicą. Spektakl długo nie schodził z afisza.

Sam też korzystał z własnej popularności. Uchroniła go ona od powołania do carskiej armii po wybuchu I wojny. Przebywał wtedy w Rosji, a jego wielbicielem był hrabia Eugeniusz Trollo, wcześniej człowiek do specjalnych poruczeń przy generał-gubernatorze Warszawy. Hrabia przekonał petersburskich urzędników, że wielkiego artysty szkoda dla wojska. Ustalono, że oficjalnie Fertner będzie wysokiej klasy mechanikiem samochodowym, szoferem i elektrotechnikiem. I że "jako taki absolutnie musi pozostać w cywilu jako wybitny fachowiec". Tym sposobem aktor umknął przed poborem. Musiał tylko zrobić... kurs prawa jazdy.

Duch ochoczy, ciało mdłe

Wyglądał jak okaz zdrowia, choć niekoniecznie nim był. W 1906 r. podczas tournée warszawskiego teatru Farsa po Rosji nabawił się zapalenia płuc. Wszystko przez wypitkę, którą sobie aktorzy urządzili w jednym z najwytworniejszych lokali Petersburga, by uczcić sukces artystyczny i kasowy. Restauracja była po jednej stronie Newy, ich hotel po drugiej. Bawili się beztrosko do czwartej rano, nie mając pojęcia, że rzeka gwałtownie przybrała i zerwała kilka mostów. W zadymce i podmuchach lodowatego wichru dorożki z aktorami szukały innej przeprawy. Wszyscy przemarzli na kość, ale tylko Antoni obudził się następnego dnia z gorączką. Mimo to razem z całą trupą pojechał do Moskwy. Uznał, że wydobrzeje po bańkach. Okazało się jednak, że felczerzy ani lekarze nie umieją ich stawiać, była to metoda w mieście nieznana. W końcu wezwany do hotelu doktor wyszukał starego felczera, który kiedyś, służąc w wojsku, stacjonował w Warszawie. I to on przeprowadził zabieg. Tyle że z braku typowych baniek zastosował szklanki.

Z choroby aktor wychodził prawie trzy tygodnie. Potem zaś, by kurować nadwątlone płuca, regularnie jeździł na południe Europy: Wenecja, Nicea, Korsyka, Sycylia, Monte Carlo, Mentona, Antibes, Cannes... Odbiło się to na jego sposobie gry (sam to stwierdził: przejął podpatrzony u Włochów temperament południowca i wyrazistość mimiki.

Szybko też szef Teatru Farsy i Operetki Ludwik Śliwiński uznał, że na wojażach Fertnera można skorzystać. Zaproponował aktorowi, by ten w podróży zahaczył o Paryż, tam pochodził do teatrów, przywiózł nowe sztuki, podejrzał nowe sposoby ich inscenizacji. A że dyrektor zobowiązał się pokryć w pewnej części koszty tego zadania, Fertner realizował je starannie.

Wiele się nauczył od aktorów, mistrzów francuskiej komedii. Oddajmy mu głos: "Nie umniejszając nic tzw. rolom poważnym, ba - tragicznym, należy przyjrzeć się dokładniej postaciom farsowym, by móc rozeznać, ile olbrzymich niebezpieczeństw czyha na aktora par excellence farsowego, gdy nie zamierza otrzeć się o szmirę, iść za zgubną nieraz nutką samogrającego tekstu, za prymitywnością środków wyrazu etc. Nie łudźmy się, że farsę grać łatwiej aniżeli dramat! Łatwiej, oczywiście, przegrać, przy pomocy tanich efektów, łatwiej zdobyć przebojem publiczkę, ale niewątpliwie trudno nadać roli lekkość i wdzięk - bez wulgarności, trudno też utrzymać cieniutką warstwę stylu królestwa farsy: francuski smak".

Jego pracę na niwie przekazywania poza Francją tego stylu gry doceniono do tego stopnia, że w 1931 r. (dekoracja w ambasadzie francuskiej odbyła się 1 sierpnia) Antoni Fertner został Kawalerem Legii Honorowej.

Podczas wielu zagranicznych podróży przyłączali się do Fertnera inni aktorzy, traktując go jako przewodnika. Raz nawet pojechał z nim "sam stary Rapacki". Rychło mistrz Wincenty zaczął do młodszego kolegi - niejako kierownika wyprawy - mawiać: kapitanie. Mistrz Antoni rewanżował mu się z należnym szacunkiem: admirale. Jeszcze się wojaż nie skończył, gdy obaj się nawzajem awansowali - odpowiednio na komandora z gwiazdą i superadmirała koronnego. Potem, już w kraju, po kolejnym wielkim sukcesie kolejnej sztuki stary Rapacki przyszedł za kulisy i oznajmił: "Kapitanie, sprawujesz się dzielnie. Awansuję cię przeto na rotmistrza".

Z czasem do stałych miejsc odwiedzin za granicą Fertner dołączył kurort Monte Cattini. Tamtejsze wody lecznicze i kąpiele parowe traktował jako remedium na swe coraz bardziej okrąglejące kształty.

Zaś na zachowanie pamięci w stanie idealnym miał metodę prostą - jajka. Jadał je pod różnymi postaciami: jajecznica, kogel-mogel, na miękko, na twardo, po wiedeńsku, faszerowane, w bluzkach, we fraku, nawet jajka na wieszaku - czymkolwiek były.

Przy okazji pierwszego pobytu w Paryżu Antoni odkrył u siebie słabość do pięknych zapachów. Raz, węsząc niczym ogar, poszedł tropem dwóch dam: woń ich perfum wprawiła go w ekstazę. Miał szczęście, bo damy weszły do eleganckiej perfumerii. Tam podejrzał, co kupują i nabył to samo - "Rue de la Paix" w dużym flakonie. Wieczorem, idąc do teatru, skropił się wytwornie. Zapach wydał mu się zbyt dyskretny, skropił się więc hojniej. I jeszcze troszkę. Wrażenie, jakie wywarł, opisał tak: "Zająwszy swoje miejsce na widowni, wciągnąłem w nozdrza jakiś intensywny zapach. Ba, zdawało mi się, że przebywam w samej fabryce kosmetyków. Wącham - i wreszcie odkrywam, że to właśnie ja sam rozpylam tak wspaniałą woń. Nie wytrzymałem i w zachwycie powiedziałem półgłosem: - Boże, jak ja pachnę! Tymczasem spoza mnie jakiś zdenerwowany bas odzywa się po polsku: - Cholera, aż w nosie kręci! Cóż to za męska kokota?!... Gdzieżeś się pan tak upachnił, że przyjdzie chyba zemdleć! Idź pan do oranżerii, a nie do teatru... Pominąłem wyniosłym milczeniem ten głos, aliści pod koniec aktu i mnie zrobiło się słabo".

Na marginesie: zapach "Rue de la Paix" jest dziełem firmy Guerlain z 1908 r. Nie ma go już w jej ofercie perfumeryjnej, nie przekonamy się więc na własne nosy, jaka to była kompozycja. Wiadomo jednak, co miała w składzie. I tak, gdy pan Antoni chlapał na siebie zawartością flakonu, czuł najlżejsze nuty zapachowe: miód, lawenda, rozmaryn, werbena i bergamotka. Gdy siadał na widowni, perfumy już ujawniały nuty cięższe: fiołek, jaśmin, róża, ylang-ylang. Osłabł zaś przy piżmie, liściach fiołka i irysie stanowiących bazę zapachu.

"Antoś" - sławny i kochany

A film? Były to czasy krótkich składanek wyświetlanych w kinematografach. Oczywiście niemych. Na początku nawet napisów nie było. Ponoć w jednym z warszawskich kin ktoś z obsługi wykrzykiwał przez okienko kabiny projekcyjnej objaśnienia, co dzieje się na ekranie. Bywało natomiast, że imitowano dźwięk co atrakcyjniejszych produkcji, np. strzelając czy tłukąc talerze.

Kinematograf o nazwie Oaza założył przy pl. Teatralnym dyrektor telefonów warszawskich Jakub Jasiński. By prześcignąć konkurencję, postanowił sam coś nakręcić. Najlepiej coś do śmiechu. Potrzebował wyrazistego aktora i wybrał Fertnera. Absolutnie nie przejął się tym, że ma ekipę kompletnych amatorów. Dokooptował jednak do niej technika z firmy Pathe, ten zaś namówił Jasińskiego, by skorzystać z pobytu w Warszawie operatora Georgesa Meyera i poprosić go o pomoc. Producent zaplanował, że dzieło zajmie aż 120 m taśmy, że będzie miało tytuł "Antoś po raz pierwszy w Warszawie" i z grubsza obgadał z wykonawcami fabułę. Fertner miał być niezdarą z prowincji oszołomionym stolicą, szukającym w niej rozrywek, okradzionym przez dwie panie podejrzanej konduity. Tyle ustalono, resztę miała załatwić improwizacja.

Chcieli to nakręcić w jeden dzień, ale cóż Najpierw żandarmeria kolejowa wywaliła ich z Dworca Wileńskiego (nie pomogło okazanie pozwolenia oberpolicmajstra na kręcenie ruchomego obrazu). Potem ta sama żandarmeria wywaliła ich sprzed dworca. Potem na ulicy (kręcili na Marszałkowskiej i w Alejach Ujazdowskich) jakiś dorożkarz wlazł w kadr i nie chciał wyjść Zeszło kilka dni. Obraz miał premierę 22 października 1908 r. w Oazie. Pozostawał w jej programie całymi miesiącami, widownia i kasa pękały w szwach. "Antoś " był jednym z pierwszych, a może i pierwszym filmem fabularnym w historii polskiego kina. Jego konkurent do tego tytułu to kręcony w Wielkopolsce, też w 1908 ośmiominutowy obraz "Pruska kultura". No i był niespełna trzyminutowy obrazek Kazimierza Prószyńskiego z 1902 r. "Powrót birbanta" - niby tylko scenka (dorożkarz i dozorca odstawiają do domu pijanego pasażera), ale jednak wg pewnego scenariusza i z prawdziwym aktorem, bo birbanta grał sam Kazimierz Junosza-Stępowski.

Antoni powtarzał postać Antosia np. w filmach "Antek klawisz, bohater Powiśla" i "Antek kombinator". Ale były też inne: "Kosz primadonny", "Skandal na ul. Szopena" O fabule trudno w ich przypadku mówić. Np. w "Dniu kwiatka" z 1911 r. pokazywana jest uliczna kwesta; kto zapłaci, dostaje kwiat; bohater nie ma pieniędzy, oddaje więc kwestującym ubranie i potem w negliżu biega po mieście. Strona techniczna też wiele pozostawiała do życzenia. Ekipa nie miała już nawet prawdziwego operatora, a tylko "fachowca", którego - jak to ujmuje sam Fertner - "jedynym atutem była kompletna aparatura i dobre chęci". Aktor wspomina, że ciarki go przeszły, gdy zobaczył gotowy produkt. I co? Zrobili furorę.

Antoś wrócił także w filmach, które Fertner podczas I wojny kręcił w Rosji, w wytwórni Aleksandra Chanżonkowa. Jej właściciel zwrócił na niego uwagę w którymś z petersburskich teatrów i błyskawicznie zaangażował za oszałamiającą kwotę 15 tys. rubli. Fertner propozycję przyjął, między 1911 a 1912 r. powstało około dziesięciu krótkich produkcji. Tyle że był wówczas Antoszą. Powstał w ten sposób cały cykl komediowy. W każdym z jego odcinków główny bohater wpadał w jakieś tarapaty - siedział w szafie, gubił gorset, tył, łysiał, odwiedzał wróżkę, był gryziony przez pchły... Cały czas wymyślano dla Fertnera nowe scenariusze. Poza cyklem nakręcił "Noc poślubną", "Blondynkę czy brunetkę" i "U fryzjera". Publiczność szalała, okrzyknięto aktora rosyjskim Maksem Linderem, posypały się propozycje kontraktów. Tak związał się "Antoś" z Edwardem Puchalskim. Razem zrealizowali około 30 komedyjek. O ile któraś przetrwała, została zapomniana.

Sława jednak została. Gdy wiele lat później znana radziecka aktorka Lubow Orłowa zobaczyła Fertnera w Krakowie, zakrzyknęła radośnie: - Antosza! I zabrała go na kawę.

Spotkany nad Morzem Czarnym, znany jeszcze z Warszawy generał Grąbczewski (właściwie ataman, bo dowodził kozakami) uczcił artystę naczyniem większym niż filiżanka. Wręczył mu mianowicie pisemne polecenie służbowe do okazania kwatermistrzowi kozaków w Kijowie. Rozkaz brzmiał: "panu Fertnerowi wydać wiadro koniaku".

Kolejny przykład, też sprzed I wojny. Krawiec teatralny Zgliński, zatrudniony w Teatrze Ćwiklińskiej i Fertnera, tak wielbił swego szefa, że aż mu lakierki ogrzewał. Była zima, w garderobie chłodno, nie chciał, by aktorowi zmarzły nogi. Zostawił buty na piecyku ciut za długo, wybiegł więc na zimowy chłód, by je wystudzić. Rozczulony aktor zabierał potem krawca na gościnne występy jako garderobianego. Zgliński tak się przejął i wczuł w rolę, że raz w Poznaniu oznajmił stanowczo władzom teatru: "Nie będziemy tu grali! My z panem dyrektorem Fertnerem nie mamy gdzie się ubierać! Występujemy tylko tam, gdzie są przyzwoite garderoby".

A Adolf Dymsza (było to w latach 30.) uszczęśliwiony spotkaniem Fertnera na ulicy porwał go w ramiona tak entuzjastycznie, że mu złamał dwa żebra.

Królestwo za scenariusz!

Fertner wrócił do kraju na początku lat 20. Zagrał z Jadwigą Smosarską w melodramacie "Niewolnica miłości" i dramacie "Iwonka", a z Eugeniuszem Bodo w farsie "Rywale" (to jeszcze kino nieme). Potem przez osiem lat nic. Nie chciał. Tłumaczył w pamiętnikach: "W porównaniu z przedwojennymi osiągnięciami rosyjskich producentów, nasza rodzima sztuka filmowa wciąż nie wychodziła z powijaków. [...] posługiwano się wielką improwizacją, i to bynajmniej nie Mickiewiczowską. [...] roiło się od ckliwości, melodramatu, taniej literatury i prymitywnej grotesko-farsy. Zdążyłem sobie znacznie wcześniej wyrobić własny pogląd na te sprawy, miałem już dość bogate doświadczenie i, rzecz prosta, nie ukrywałem przed ojczystymi potentatami ekranu krytycznych uwag. Jak powszechnie wiadomo, krytyka rzadko cieszyła się uznaniem... krytykowanego. Żeby nie wiem jak była słuszna".

Wreszcie jednak nadszedł wspaniały okres filmowy w jego życiu. Rok 1933 - "Romeo i Julcia", 1935 - "Jaśnie pan szofer" i "Antek policmajster", 1936 - "Papa się żeni", "Będzie lepiej" i "Ada! To nie wypada!", 1937 - "Ułan księcia Józefa" i "Książątko", 1938 - "Zapomniana melodia", "Robert i Bertrand", "Gehenna", 1939 - "Włóczęgi".

Z racji wyglądu - ten krągły brzuszek, ta mnogość podbródków - nie mógł grać ofiar kryzysu. Zwykle zostawał więc kimś zamożnym a dobrodusznym, np. prezesem albo ziemianinem, choć trafił mu się też baron i książę.

Dożył 85 lat

W czasie okupacji zgodził się grać w tzw. jawnych teatrach - wbrew zakazowi działającego w podziemiu Związku Artystów Scen Polskich, którego honorowym członkiem był od 1925 r. Po wojnie ZASP nałożył nań karę organizacyjną, zakazując występowania na scenach warszawskich do 1951 r. Fertner nie wrócił na nie, pracował w Krakowie.

W 1954 został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Jako 81-latek jeszcze występował i byłby to pewnie robił dłużej, gdyby nie złamał nogi. Niewiele wcześniej zmienił teatr - ze "Słowackiego" przeniósł się do Starego, bo ten nosił imię Heleny Modrzejewskiej. Sam Fertner tak twierdził, tłumacząc: "Zawsze czułem pewną słabość do kobiet...".

To ostatnie, owszem, było widać: słynnemu aktorowi przypisuje się co najmniej trzy żony, on sam natomiast milczy w pamiętnikach na ten temat. Ostatnia z żon, Janina, stale towarzyszyła mężowi w pracy. Dbała, żeby chusteczka wystawała z butonierki jak należy, a muszka nie odstawała. Przede wszystkim zaś miała odganiać nieszczęścia i pecha. Fertner bowiem na wszelki wypadek wierzył w teatralne przesądy, np. o fatalnym wpływie pawich piór na powodzenie sztuki. Gdy tylko zobaczył coś "pawiego", musiał rzucić na ziemię kartki z rolą i podeptać je lewą nogą. Dlatego rola musiała być w każdej chwili pod ręką; nosiła ją żona.

Raz w pamiętniku napomyka o córce. Znacznie więcej o synu, którego doczekał się w... 1950 r. Antoni junior tak opowiada o dniu swych urodzin: - Tego dnia Tata grał. Mama była z nim w teatrze, jak zwykle. Nagle odeszły jej wody. Pojechała do szpitala, w papierach odnotowano z datą 8 października: "Przywieziono kobietę w trakcie porodu o godzinie 22.40". Tata dobrnął do końca spektaklu. Potem poszedł z Ludwikiem Solskim na kolacyjkę [mowa o wielkim Solskim, nestorze polskiej sceny; był o 19 lat starszy od 76-letniego wówczas Fertnera - przyp. red.], a rano do szpitala. Położna wybiegła z egzaltowanym krzykiem "Mistrzu!"... i zastygła. Osłupiała, przenosiła wzrok z jednego na drugiego. Tata nie wytrzymał i palnął: - Solski pomagał... Inna anegdota związana z moim urodzeniem też jest dobrze znana: Tata znudzony ciągłymi pytaniami, jak 76-latkowi udało się zrobić dziecko, odpowiadał, że to złośliwość rzeczy martwych".

Ludwik Solski podsumował te wydarzenia dedykowanym Fertnerowi wierszykiem:

"Podobny jesteś, Antku,

jak dwie krople wody

do swojego syneczka

Antosia - z urody".

Pół roku przed śmiercią przypadła 50. rocznica premiery filmu "Antoś po raz pierwszy w Warszawie". Zorganizowano uroczystości w Teatrze Słowackiego, ale bez jubilata, który już nie podnosił się z łóżka. Zmarł 16 kwietnia 1959 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji