Bryllowisko
Bohaterką jednego ze znanych dowcipów jest pewna hrabina wyznająca zasadę "nieważne czy mówią źle, czy dobrze - ważne, aby w ogóle mówili". Dowcip jest z życia wzięty, czego dowodem zbiór recenzji twórczości Ernesta Brylla. Dla jednych Bryll jest współczesnym wieszczem, inni najpierw wzięli go na języki, a później pod obcasy: poetę, który żyje ze swojej twórczości i to żyje dostatnio, trzeba najzwyczajniej zniszczyć! Ale Bryll jest twardy i niebywale żywotny, paszkwilantami się nie przejmuje, zawistnymi gardzi. Bryll rymuje, pisze, tworzy. Jest niezmordowany. Po "Miodopoju" - "Kalendarz polski". Po "Irlandzkim tancerzu" - "Kolęda-nocka". Oszołomiony tą mnogością zainteresowań twórcy, jego czytelnik łamie sobie głowę nad pytaniem: który z Bryllów jest ten prawdziwy?
Myślę, że każdy. Jak aktor, któremu co wieczór każą być Hamletem lub Otellem, i to zawsze prawdziwym. U Brylla podobnie: jego wiersze zawierają prawdę oczywistą, lecz między nimi ukryte są treści, których znaczenia trzeba się domyślać. Niewielu to potrafi - niestety...
Recenzenci ostatniego dzieła Brylla, "Kolędy-nocki" ostatecznie - wydawało się - rozprawili się z mitem autora i jego zgrzebnej polskości, wyśmiewając formę i rymy jego wierszy, wykpili zarazem tanią i wyświechtaną ideologię tej "pseudopoezji". Cóż z tego, skoro publiczność rozumuje inaczej, dzieło Brylla odbierając jako głos serca, które bije tym samym rytmem, co serca milionów innych Polanów. Tej publiczności nie przeszkadza, że o Sierpniu opowiedziano na tysiącach spotkań publicznych, napisano setki artykułów, poświecono mu dziesiątki audycji. U Brylla "ten" Sierpień jest równocześnie "tamtym" Grudniem i jeszcze innym Październikiem. "Kolęda-nocka" to po prostu na nowo spisane dzieje nas, dzisiejszych Polaków. Historia ludzi, a nie pojedynczych bohaterów, postaci, nazwisk. Historia wykrzyczana i zaśpiewana.
"Kolęda-nocka" jest dziełem wspólnym. A więc zdolnego kompozytora Wojciecha Trzcińskiego, którego "Za czym kolejka ta stoi" jest jednym z najpiękniejszych songów musicalowych (co nie przeszkadza, że drugą część spektaklu rozpoczyna piosenka natrętnie przypominająca Killing Me Softly with His Song"). Następnie - scenografa Mariana Kołodzieja, mistrza wielkich przestrzeni scenicznych i uniwersalnych alegorii (staropolskie wierzeje są równocześnie bramą stoczni). Dalej - reżysera Krzysztofa Bukowskiego, którego pomysły przypominają najlepsze dokonania jego imiennika Jasińskiego i... równocześnie Anglika Kena Russella. Wreszcie - na nowo odkrytych wokalistek, ciepłej i jakby natchnionej Teresy Haremzy oraz dynamicznej, bluesowej Krystyny Prońko. Jest jeszcze cały zespół gdyńskiego Teatru Muzycznego, niezły jako 50-osobowy aparat wykonawczy, gorszy w partiach solowych (pomyłką było obsadzenie w roli Archanioła Zdzisławy Specht, która piskliwym głosikiem deklamuje "Narody małe kiedy krzyżowane"). Na listę zasłużonych należy jeszcze wpisać dość głośną Orkiestrę Do Użytku Wewnętrznego pod dyr, Bronisława Opałki, no i dyrektora Teatru, Andrzeja Cybulskiego, który w dniach 25 i 26 kwietnia ośmielił się aż trzykrotnie pokazać "Kolędę-nockę" w stołecznym Teatrze Wielkim. Na przedstawieniu galowym twórcom i wykonawcom zgotowano tzw. standing ovation. Ciekawe, jak to przyjmą wszyscy "obszczekiwacze" Ernesta Brylla.