Pastorałka, która przemieniła się w pasję
Akcję "Kolędy-nocki" można zamknąć w kilku słowach: robotnicy przyszli do kapciorki, przebrali się za kolędników i ruszyli w kraj. Dramatem była ówczesna Polska.
Rok 1980. Sposób prowadzenia Teatru Muzycznego w Gdyni i dobór repertuaru był wtedy z jednej strony zgodny z często powtarzanym przez dyrektora Andrzeja Cybulskiego zwrotem: "należy umieć wąchać czas", a z drugiej nawiązywał do polskich korzeni gatunku, śpiewogry. Wystawił już "Krakowiaków i górali", "Uciechy staropolskie", "Słowika". Chciał przygotować duże widowisko teatralne ze śpiewającą i tańczącą młodzieżą na dziesiątą rocznicę grudnia '70. Był to okres, gdy nie wolno było tej tragedii wspominać. Cybulski czuł, że to może być jedyna okazja, by ją w przyzwoity sposób uczcić.
Okolicznością sprzyjającą było sierpniowe wrzenie. Wystawianie operetek w takiej historycznej chwili wydawało mu się nie na miejscu. Zaprosił do współpracy młodych twórców, właściwie bez doświadczenia scenicznego: znanego już kompozytora muzyki rozrywkowej, Wojciecha Trzcińskiego i reżysera po udanym debiucie w TV Krzysztofa Bukowskiego. 30 czerwca obaj podpisali umowę z teatrem. Dostali do dyspozycji ogromną scenę, którą należało właściwie zagospodarować - Bukowski z dużą tremą zaprosił do współpracy Mariana Kołodzieja, wybitnego scenografa a zarazem malarza, zawsze pełnego znakomitych pomysłów inscenizatorskich. Jego niezwykle sugestywne wizje plastyczne często silniej oddziaływały niż grający na scenie aktorzy, podpowiadały widzom właściwe skojarzenia.
Przygotowując spektakl wiedzieli, że nie należy się ścigać z Amerykanami ani przenosić Broodwayu do Gdyni. Świadomie tworzyli widowisko muzyczne osadzone w naszej rodzimej tradycji, a zarazem w nowoczesnej warstwie dźwiękowej, bliskiej młodemu pokoleniu. Zastosowali klucz uniwersalny, śpiewali o sprawach polskich w rytmie bluesa.
Poezja Brylla, lapidarna i muzyczna, bardzo się do tego nadawała. Pisząc o polskiej codzienności, od której nie sposób było się oderwać, Bryll świetnie operował skrótami myślowymi, a każde jego słowo, fraza wspaniale dźwięczy.
Po powrocie z Anglii w 1967 roku zamieszkał w Katowicach, w typowym, wielopiętrowym, obrzydliwie wykończonym bloku robotniczej dzielnicy, gdzie za sąsiadów miał ludzi pracujących w kopalniach. Kiedy zasiedlali dom i zebrali się na dole ze swoim dobytkiem, okazało się, że windy nie działają. Po raz pierwszy zobaczył, jak zdesperowani ludzie biorą swoje bagaże, nawet meble, na plecy i wchodzą zapasowymi schodami. - Skojarzyło mi się to z Drogą Krzyżową - wspomina poeta - i napisałem wtedy sonet:
W nowo oddanym domu windy
nawalone
I ludzie niosą na piętnaste piętro
Rozbite szczątki swoich starych
domów
Schodek po schodku zdobywając
z męką.
Szafy, co przytulały tyle ubrań
zmarłych,
Kredensy odrapane... Z każdym
stopniem nowym
Ludzie maleją, cichną,
zmieniając się w karły
Wędrując przez wąwóz betonów
surowych.
Idą do swoich mieszkań.
I tak pójdą dalej
Za tą gwiazdą nadziei,
która im się pali
W lampce przykrytej krzywym
abażurem.
Jakby ich do Betlejem wiodły
te schody ponure,
Do żłóbka, gdzie urodził się Ktoś,
co odmienia
W lotny oddech radości zadyszkę
zmęczenia.
Bukowski cenił wiersze Brylla - ich głęboka treść, a zarazem ascetyczna forma go zachwyciły. - Czułem, że z nich może powstać coś niezwykłego i nie wolno nam tej szansy zmarnować. Chciałem zrobić pastorałkę, która stopniowo przemienia się w pasję. - Był świadom tego, na co się porywa, zamiast tekstu dramatu miał tylko luźne wiersze, potem ciął je na wersy i rozdawał aktorom. Scenariusz pisany wspólnie z Bryllem powstawał z tygodnia na tydzień, wiele pomysłów rodziło się na próbach.
Akcję spektaklu można zamknąć w kilku słowach: robotnicy przyszli do kapciorki, przebrali się za kolędników i ruszyli w kraj. Dramatem była ówczesna Polska... Andrzej siadał podczas prób na widowni i pytał, czy już wiemy, co będzie dalej? - Nie od razu potrafili mu odpowiedzieć.
Cybulski podjął kolejne ryzyko - wykonawcami głównych ról byli nie soliści jego teatru, a piosenkarki, które miały ku temu większe predyspozycje - Krystyna Prońko i Bożena Zawiślak dopiero debiutowały, tylko Teresa Haremza - miała piękny głos i wspaniale podawała tekst - występowała już w teatrach studenckich i happeningach teatralnych.
Pracowali w ogromnym tempie, ale w idealnych warunkach. Budowali przedstawienie pewni, że będzie niecenzuralne. Cybulski zaryzykował wszystko. - Jak sobie poradzisz z cenzurą? - spytał go Bryll.
- Po zawartym między rządem a "Solidarnością" porozumieniu, cenzura właściwie mnie nie obowiązuje... Stawiam va banque, teraz albo nigdy, innego wyjścia nie ma - odparł.
Od 20 listopada teatr był zamknięty i do czasu premiery do ich dyspozycji. Sytuacja polityczna stawała się coraz bardziej napięta, więc bardzo się spieszyli, by doprowadzić spektakl do premiery. Tak im też radził Andrzej Wajda, który kręcił nieopodal "Człowieka z żelaza".
- Lubiłem scenę z pierwszego aktu, świetnie się komponowała i miała bardzo silną wymowę - wyznał Bukowski. - Na podeście Kołodziej stworzył wzniesienie i każdy z aktorów niósł jakiś sprzęt: szafę, lustro, obraz święty... i to wszystko było białe. Ludzie się meblują, meblują i rośnie góra różnych sprzętów. W pewnym momencie każdy brał swoją jedyną zdobycz i podnosił w górę niczym hostię podczas Komunii Świętej.
Potem zaczynał się, po mocnych akordach, psalm "Stojących w kolejce", który śpiewała Prońko:
Za czym kolejka ta stoi?
- Po szarość, po szarość,
po szarość.
Na co w kolejce tej czekasz?
- Na starość, na starość,
na starość.
Co kupisz, gdy dociśniesz się
wreszcie?
- Zmęczenie, zmęczenie,
zmęczenie.
Co przyniesiesz do domu?
- Kamienne zwątpienie,
zwątpienie.
Na życzenie kompozytora, Bryll musiał dopisać do wiersza refren: Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj
Kiedyś te kamienie drgną
I polecą jak lawina
Przez noc, przez noc, przez noc.
Dalej następowało przejście z podniesienia w Drogę Krzyżową. Dopiero po tygodniu prób, gdy weszli w drugą część spektaklu, zobaczyli, do czego zmierzają.
- Moment, gdy chłopak konał niosąc na plecach drzwi - wspomina Bukowski - wyreżyserowaliśmy na jednej próbie. To było dla mnie niezwykłe olśnienie, jakby coś przeze mnie przemówiło... Przerwaliśmy muzykę, wszyscy się odwrócili, wyciągnęli ręce... gest po zabiciu chłopaka...
Bożena Zawiślak, choć miała już w teatrze pozycję solistki i parę głównych ról na swym koncie, śpiewała w chórze aniołów. Solo zadawała tylko pytania w "Kołysance matki brzemiennej" śpiewanej przez Haremzę.
Po co tutaj stoisz i na domy
patrzysz?
- Pokój mego dziecka
chciałabym zobaczyć
A tj dziecko śpij jak najdłużej
Słabe, małe, nie budź się
za wcześnie
Bo jesteśmy ciągle w podróży
Od mieszkania do mieszkania
w tym mieście
Kiedy będziesz miała dla siebie
mieszkanie?
- Nie wiem. Przez lat siedem
już czekamy na nie...
Gdzie postawisz matko kołyskę
do spania?
- W wynajętym kącie.
W nieswoim mieszkaniu...
W maleńkim pokoju tak jak
Polska szarym
Rozwieszę pieluszki jak szumny
transparent...
- Czułem - wspomina Bryll - że widownia odbiera mój tekst z pewnymi oporami - aż do słów tej kołysanki. I wtedy nagle robiło się coś dziwnego, dla mnie zaskakującego. Na widowni ludzie zaczynali płakać. Od tej chwili "Kolęda" szła jak spektakl, który wszystkich łączy. To była już nie sztuka, ale odbicie myśli widowni, powstawała silna więź między ludźmi i dla takich chwil warto pisać poezję, pisać rzeczy na użytek teatru, bo tu dokonuje się to misterium. Utwór nie musi być genialny, ważne, żeby poruszał ludzi. I wtedy uzmysłowiłem sobie, że dla tego właśnie momentu było to bardzo ważne przedstawienie.
Wszyscy w pełnej gotowości czekali na nowe partie do wykonania i codziennie coś im podrzucali. Ćwiczyli w rozmaitych salkach, nawet w garderobach, nikt nie patrzył na zegarek. Kompozytor poświęcał im dużo czasu.
- Niemal do samej premiery nie wiedzieliśmy, co to będzie, jak się to sklei - opowiada Bożena Zawiślak. - Byliśmy jak ślepcy, otumanieni tematem i wspaniałą muzyką, oryginalną rytmicznie i bogatą brzmieniowo. Każdy czuł, że uczestniczy w czymś wielkim, niezwykłym.
- Polubiłam atmosferę teatru -wspomina Krystyna Prońko. - Odpowiadała mi warstwa muzyczna spektaklu, teksty były idealnie zgrane z muzyką, a poza tym miałam za plecami świetny, duży chór, który mnie wspierał. Wtedy śpiewa się zupełnie inaczej.
Orkiestrę Teatru Muzycznego wzmocnił zespół rockowy z Kielc, dyrygował Trzciński, a śpiewaków - chór akademicki z Gdańska.
Drugi akt zaczynał się od Wigilii. Robotnicy-kolędnicy dzielili się opłatkiem, grupa aniołów-kolędników schodziła na widownię z opłatkiem i łamali się nim z publicznością. Reakcje zaskoczonych ludzi były wzruszające - niektórzy traktowali to jak poczęstunek i grzecznie odmawiali, inni płakali ze wzruszenia i całowali ich niczym świętych po rękach.
Potem stoły się rozsuwały i ruszał pochód ze sztandarami. Ta scena robiła ogromne wrażenie, niektórzy widzowie wychodzili z teatru, bo nie mogli wytrzymać napięcia i dopiero następnym razem oglądali resztę. Wspomnienia wydarzeń 1970 roku jeszcze tak mocno w nich tkwiły...
- To była rzeczywiście wielka scena, która w sposób oczywisty wszystkim nasunęła się na myśl, tylko że u nas zabitego chłopaka zamiast na drzwiach wnoszono na rękach... Nawiązałem do "Antygony" wystawionej w "Stodole" - wspominał Bukowski. - Z tyłu, za sceną teatru są wielkie metalowe drzwi, przez które normalnie wjeżdżają dekoracje, a za nimi, naprzeciwko, wznosi się wzgórze. Początkowo chcieliśmy, żeby tłum ze staropolskimi sztandarami piastowskimi, jagiellońskimi - schodził z tego wzgórza. Okazało się, że jest zbyt małe pochylenie i dla uzyskania właściwego efektu należałoby ustawić wiele luster.
Ale wystarczyło otworzyć te drzwi i nagle, afabularnie, cały chór, orkiestra, wszyscy wykonawcy, czyli razem sto osiemdziesiąt osób, wchodzili na scenę niosąc sztandary - część wnosili, reszta zjeżdżała znad sceny. Robiło to wstrząsające wrażenie - budziło grozę i lęk, że zaraz wkroczy milicja.
Jeszcze trzy dni przed premierą, na próbach generalnych było inne zakończenie - pozytywne, afirmacyjne, ale Bukowski nalegał, by zmienić finał, więc dali scenę z odcinaniem bohaterom skrzydeł, zapożyczoną z "Kurdesza". Świetna była muzyka na finał, "Kolęda" kończyła się tragedią, apokalipsą - jednoskrzydli aktorzy unosili się, trzymając za rękę, lecieli ciężko, niezdarnie ale uporczywie, machając kalekim skrzydłem, przy wtórze psalmu, a potem nagły łomot... Ciała waliły się na ziemię. To było niezwykle dramatyczne, a Kołodziej genialnie wszystko rozwiązał technicznie. Poczucie przegranej robiło wstrząsające wrażenie, przepowiedziało to, co miało nastąpić rok później.
Premiera była wielkim sukcesem twórców. Tłumy widzów waliły do teatru, prowadzono zapisy na bilety, autokarami przyjeżdżały wycieczki z całej Polski.
Bezwzględnie przestrzegano zasady - po ostatniej scenie nikt z wykonawców ani autorów nie wychodził kłaniać się publiczności, a wszystkie kwiaty składane na proscenium były dla prawdziwych bohaterów dramatu - reszta była tylko medium.
Pani Anna Walentynowicz po przedstawieniu powiedziała, że przeżyła tu coś dla niej bardzo ważnego, ale dlaczego, spytała, sztuka jest tak okropnie smutna i ma takie zakończenie?
- Bo tak nam wyszło - odparli jej Bryll i Bukowski.
- Ale to niedobrze wyszło. Przecież podpisane są porozumienia, strajk się udał, będzie trudno...
- Ma pani rację, ale tak nam wyszło - powtórzyli obaj.
Podczas świąt Wielkiej Nocy 1981 roku wystąpili gościnnie kilka razy w Teatrze Wielkim w Warszawie. Akurat toczyła się ostra dyskusja między opozycją z Wybrzeża a opozycją warszawską, powstało pewne napięcie. Bilety rozprowadzono po dużych zakładach pracy - Huta Warszawa, "Ursus". Zaproszono także osobistości z rządu, świata kultury, korpusu dyplomatycznego, nauki, mediów. Na widowni zasiadało za każdym razem prawie dwa tysiące osób. Przedstawienie przyjęto entuzjastycznie. To był sukces, z jakim się nigdy w życiu nie spotkali - pusta, ciemna scena, ani jednego aktora i dwadzieścia trzy minuty stojącej owacji. Czas mierzyli maszyniści.
- Wszyscy czuliśmy, że to był właściwy spektakl wystawiony we właściwym miejscu i czasie - powiedział Bukowski. - Sukces momentu naszej historii współczesnej i związanych z nim okoliczności, spontaniczny akt wyzwolenia z uścisku przez tyle lat dławiącej komuny. Odwet za to, cośmy przeżyli.
Był także szczęśliwym spotkaniem wszystkich jej twórców, wybitnych artystów dzięki sprzyjającym okolicznościom narodzin tej sztuki - dzięki warunkom, jakie stworzył Andrzej Cybulski - dał im wspaniałą scenę i pozwolił na wszystko. Był akuszerem, świadkiem i szczęśliwym ojcem narodzin tego sukcesu i, o ironio losu, mógł to zrobić za państwowe pieniądze.
Grali przeważnie w weekendy, dwa spektakle dziennie. Pieśni wkrótce były na ustach wszystkich, stały się szlagierami, a Krystyna Prońko - symbolem polskich kobiet, pokochały ją tłumy. Teresa Haremza nie wytrzymała sytuacji i wyemigrowała z Polski - przez Austrię aż do Australii.
W recenzjach nazwano Bukowskiego szantażystą emocjonalnym. - A to było emocjonalnie uczciwe wydarzenie twierdzi reżyser. - Nie tylko ze strony całego zespołu świetnych wykonawców, ale i publiczności.
Jedni schlastali ich, nazywając przedstawienie "mszą narodową, kiczem artystycznym zręcznie operującym symbolami", niektórzy porównywali musical z amerykańskim "Hair", inni jeszcze twierdzili, że był to sukces tylko muzyki, "muzyki wspaniałej, rozsadzającej niemalże mury i tak niemałego przecież teatru".
- Muzykę do "Kolędy" uważam za najbardziej dojrzały artystycznie utwór w moim dorobku - przyznał Trzciński.
"Kolęda-nocka" zdobyła nagrody artystyczne wojewody gdańskiego za najlepszy spektakl roku (wygrywając m.in. ze "Sprawą Dantona" Andrzeja Wajdy), za reżyserię i za scenografię, Trzciński otrzymał nagrodę państwową za muzykę do niej, a z kolei muzyka z "Kolędy" dostała Złotą Płytę, która wyszła już jako zakazana - dyrektor wytwórni wręczył ją Bryllowi na ulicy, bo nie wolno mu było zrobić tego oficjalnie.
W Wigilię 1981 roku przyniesiono Andrzejowi Cybulskiemu do domu wymówienie. Był akurat z psem na spacerze, więc zostawiono je bez pokwitowania. Od tamtej pory nie wrócił do kultury - wszystkie drzwi były dla niego zamknięte.
- Zespół Teatru Muzycznego wyszedł z tego wewnętrznie potłuczony, zniechęcony, podatny na konformizm - powiedział mi trzy lata temu, niedługo przed śmiercią. - W momencie ogłoszenia stanu wojennego tylko w naszym teatrze na Wybrzeżu zdziesiątkowano zespół artystyczny, usuwając aktywnych społecznie artystów no i oczywiście dyrektora naczelnego. Zdjęto też ze sceny "Uciechy staropolskie", "Rozkwit i upadek miasta Mahagonny", a nawet widowisko norwidowsko-szopenowskie, jako groźne, o zbyt jadowitych treściach dla "polskiej racji stanu".
W stanie wojennym komisyjnie zniszczono dekoracje do "Kolędy", żeby nigdy nie można było wznowić tego spektaklu. Dwa projekty-obrazy przechowuje Muzeum Narodowe w Gdańsku. A jednak czuło się obecność "Kolędy" w czasie stanu wojennego, długo jeszcze żyła podziemnym życiem - Zawiślak i Popiel grali jej fragmenty w kościołach i salkach katechetycznych. Nie spodziewali się, że tyle osób będzie ich słuchać i prywatnie nagrywać.
Potem dyrektorzy różnych polskich teatrów chcieli wystawić u siebie "Kolędę", ale jej twórcy nigdy nie wyrazili na to zgody. Uważali, że to już nie ma sensu.