Ze świadomością czy bez?
"Proces" Franza Kafki czytamy dzisiaj w szczególny sposób. Wydaje się, że to dzieło wcieliło się w życie bez reszty, że świadomość współczesnego człowieka przejęła wymiar egzystencjalny kafkowskiej grozy anonimowej i nieuchronnej wprost z dzieła. Jak gdyby samo życie nie mogło czegoś takiego dla nas przygotować, przywołując, choćby dla przykładu, problem wojny trapiący świadomość ludzkości obecnie z wyjątkową siłą. Można więc powiedzieć, że dzieło Kafki stało niejako własnością wszystkich. Czujemy się jak gdyby oswojeni z wieloznaczną metaforą Kafki, której ostateczny sens wyziera z jej głębi nieodwołalnie - za każdym razem taki sam w finalnym przejawie. Jak na pisarza tak "trudnego", zamkniętego w bezwzględnej logice swego dzieła - jest to właściwie tryumf absolutny. Za to w bardzo kłopotliwej sytuacji znajdują się ci, którzy chcą nas zderzyć z tym dziełem jak gdyby od początku, żebyśmy odbyli drogę poznania i doświadczenia kafkowskiej Prawdy. A przecież w takiej sytuacji staje na pewno teatr, który sięga do tego dzieła. Andre Gide i Jean-Louis Barrault w swej adaptacji wielką metaforę Kafki czytali przez doświadczenia wojny, Peter Weiss z kolei wraca jak gdyby do punktu wyjścia w jakim to dzieło się rodziło, czyli mieszczańskiego świata, w którym jednostkowa wrażliwość i wyobraźnia musiały kiedyś dostrzec toczący się Proces jako nieuchronne swoje przeznaczenie. Tenże autor zresztą wrócił jeszcze raz do sprawy, ale nie była to już adaptacja - Weiss napisał sztukę pt. "Nowy proces", własną wersję tematu, przykładając rzecz na realia drugiej połowy dwudziestego wieku. W relacji z prapremiery, którą znajdujemy w kronice lutowego "Dialogu" jest zawarta myśl o charakterystycznej dwoistości współczesnego świata, o karierze i rozwoju a zarazem o jednoczesnym narastaniu chaosu, rozpadu, zniszczenia. Ten rodzaj postępowania może budzić nasze zainteresowanie, ale niewątpliwie powrót do źródła zawsze jest frapujący. W poznańskiej realizacji "Procesu" Kafki wydaje się, że z czymś takim mamy do czynienia. Lechowi Raczakowi, adaptatorowi i reżyserowi tego przedstawienia, przynajmniej pozornie, dzieło Kafki wystarcza. W niektórych recenzjach można się doczytać wręcz pewnego zawodu, że reżyser nie wykroczył poza tradycyjne postępowanie, czego od twórcy z obszarów sztuki teatru niekonwencjonalnego można było się spodziewać. Mnie się jednak wydaje, że w istocie Raczak dokonał wyboru znaczącego, że pozwolił sobie na bardzo dużo, choć niewątpliwie nie okazało się to w swoich sutkach teatralnie efektowne na tyle, by szczególnej natury dramaturgia tego dzieła uzyskała decydujące wsparcie.
W poznańskim przedstawieniu zmieniła się podstawowa dla dzieła Kafki relacja określająca związki Józefa K. ze światem w którym żyje, w którym wytoczono mu proces. Są to po prostu u Raczaka dwa osobne światy, nie przylegające do siebie, nie mające ze sobą nic wspólnego. Można by powiedzieć, że taki sposób widzenia Józefa K. i jego istnienia w świecie jest poniekąd obrazoburczy i bardzo dyskusyjny. Ale kryje się w tym również istotna wartość. Odnajdujemy bowiem w tym przedstawieniu bardzo charakterystyczne dla naszych czasów dążenia i usiłowania. Zatrzymajmy się więc najpierw po jednej stronie. Przede wszystkim Józef K. Janusza Łagodzińskiego nie czuje się wcale związany ze światem, w którym dokonuje się jego los i to na etapie, kiedy wkracza on w stadium krytyczne. Nie jest w najmniejszym stopniu jego dzieckiem duchowym. On nic z mechanizmu tego świata, z dokonującego się procesu nie tylko że nie rozumie, ale nie jest jego ciekawy, nie chce nic wiedzieć. Stara się jedynie z danej sytuacji wyplątać, nadać jej sens racjonalny, uporządkować to, co wydaje się być po prostu rodzajem nieporozumienia - złowrogiego poplątania spraw raczej, niż metafizycznego chaosu. W przedstawieniu Józef K. nie boi się, nie doznaje lęku - jego męczy boleśnie kotłowanina tych niepojętych faktów i sytuacji wobec jakich staje. Męczy go do absolutnego zmęczenia, do kompletnego duchowego wyniszczenia i wyjałowienia. Nie tyle strach mu dokucza, co natręctwo, nieustępliwość sił, które powoli, jak gdyby niezdarnie wplątują go w swoje sieci. Nie jest sceniczny Józef K. człowiekiem, który odbija w swych uczuciach, reakcjach grozę świata i jego wyroków. A przecież poprzez przeczuwanie bohatera, jego "wychylanie się" ku głębi i tajemnicy świata buduje się dramatyzm i powiązanie z tym światem w powieści. Tutaj na scenie Józef K. cały czas jakby się od tego świata separuje. A kiedy nie udaje mu się - staje się małym człowieczkiem znużonym, znękanym, który w ten sposób unika zrozumienia sensu tego świata i losu, który on mu gotuje. W powieści bohater zachowuje się jak istota właściwie zahipnotyzowana przez świat, jego niezmierzoną głębię i podąża w nieznane, w ciemność. Na scenie Józef K. nie przyjmuje do wiadomości tego wszystkiego czym świat się ku niemu zwraca, czym go chce zaatakować, omamić dla sobie tylko wiadomych celów. Tak więc ów mały racjonalizm Józefa K., jego zwykłość, fakt że jest tylko jednym z wielu staje się jego jedyną bronią. Ten zdrowy rozsądek "maluczkich" wydaje się być jedyną szansą w szalenie powikłanym świecie. Józef K. Łagodzińskiego jest właściwie modelem pewnego rodzaju zachowania, a nawet sposobu obrony w świecie, w którym nie ma się żadnych szans, aby proces potoczył się innymi drogami niż rozkazują wyroki. I choć wiadomo, że w ostatecznym rachunku na niewiele się to zdaje, bo koniec przychodzi tak jak owe wyroki każą, to jednak na czas tego bytowania pełnego nieustającej dezorientacji i niewiedzy przydaje to człowiekowi pewną skromną porcję niezależności duchowej, swego rodzaju niepodległość. Tak więc choć Raczak założył niejako pomniejszoną skalę i horyzont dla bohatera Kafki, to jednak okrucieństwo sytuacji nie zostało pomniejszone. Nędza egzystencji stała się może nawet dotkliwsza, a w każdym razie odnajdujemy w tym coś bardzo charakterystycznego dla naszych czasów szczególnie. Ogrom świata i jego problemów przygniata, skazuje, to odczucie staje się współcześnie coraz bardziej wyraziste. Józef K. z poznańskiego przedstawienia jest jednym z tych rozpaczliwych pytań jak na to się reaguje, w jaki sposób się przed tym ucieka. A przede wszystkim, jak chce się to przetrwać. Przypomnijmy dobrą końcową scenę. Oto dwa osobne światy zlewają się nagle. Cały czas sens był niewyraźny, zatarty, rzeczywistość w której poruszał się Józef K. - niedopowiedziana, niedookreślona i teraz nagle w ciszy i milczeniu widzimy kilka energicznych ruchów, upadek ciała. Ale przed tym wszystkim jeszcze na chwilę twarz Józefa K., który nareszcie się dowie. Już się przed tym co się stanie nie obroni - i właśnie wtedy widzimy jak ta twarz staje się płaska, oczy puste, bez wyrazu, niemal bezmyślne, jakby wszystko z nich już wyciekło, wszelkie czucie i myślenie. A więc nawet w tej chwili Józef K. się obronił. Udało mu się nie doznać tej pełni, nie odczuć tego, co się naprawdę w tym momencie stało. Nie dotknął go wielki przeraźliwy świat dokonujący swego istnienia w jakimś mikroskopijnym punkcie. Na swój sposób wymknie się procesowi nawet w tym ostatnim końcowym akcie. A więc ma człowiek szanse, aby nie być skazanym na przekór siłom, które chciałyby w nim to poczucie utrwalić?
Druga strona, świat w którym porusza się Józef K. jest bardzo rozbudowany, mnożą się sytuacje pełne niedopowiedzenia, dwuznaczności, intencji nigdy nie ujawnionych. I jeżeli jesteśmy czegoś pewni, to jedynie tego, że liczy się na jakąś reakcję K., która go odsłoni, pozwoli sprawdzić wedle potrzeb, o których nie wiemy jednak nic, a może także posunie bohatera naprzód, w jego wiedzy o rzeczywistej sytuacji, o tym co go czeka. Ten świat jest na scenie ukształtowany bardziej zgodnie z regułami rządzącymi rzeczywistością kafkowskiego "Procesu". Ale może właśnie dlatego przy pomniejszonej w wymiarach dramatycznych postaci Józefa K. ta rzeczywistość chwilami nuży, nie jest dramaturgicznie wyraziście określona. Mnożą się poszczególne sytuacje i nie w każdym wypadku jesteśmy pewni co wnoszą nowego, na ile naprawdę są konieczne. Myślę, że przydałby się chwilami ołówek, niektóre sytuacje powinny były ulec skróceniu. Bo sam charakter owego świata jest uchwycony trafnie. Jego wewnętrzna przemienność, dokonująca się wedle trudno uchwytnej logiki i uwarunkowań nie ujawnionych do końca, tworzy wrażenie koszmaru inscenizowanej rzeczywistości. Kiedy zaczyna się intryga erotyczna między Józefem K. i Leni przy łóżku adwokata pojawia się natychmiast parawan, co pozwala parę obserwować dając im złudne wrażenie, że są sami. W długiej rozmowie z Titorellim istotna staje się rola dwóch dziewczynek, których obecność można interpretować bardzo różnie, od tych które podsłuchują do takich, które znudzone czekają, kiedy wreszcie ktoś z rozmawiających się zainteresuje, a może zacznie się z nimi bawić na podwórku. Najpełniej naturę owej rzeczywistości buduje bardzo dobra scenografia Wojciecha Wołyńskiego. Scenograf nie ogranicza się do jakichś syntetycznych elementów, które komponowałyby przestrzeń, gdzie ujawniałby się lepiej wymiar egzystencjalny ludzkiej obecności i związanego z nią dramatu. Odwrotnie, przestrzeń jest ciasno zabudowana i to formami bardzo konkretnymi, wprost z życia powszedniego. W tej ciasnocie i zatłoczeniu nie ma jak gdyby miejsca na dramat, ta rzeczywistość jest pozbawiona oddechu. Może tylko jedno - zmieniać skórę, przemieniać się z jednej złudy w drugą. Wcielać się ciągle w nowe formy, konfiguracje i układy a ludzie pośród tego zawsze gdzieś tam znajdą dla siebie miejsce, przyczepią się ze swoim miejscem czy gniazdkiem, jak Titorelli lub adwokat, aby za chwilę zniknąć w tak samo niezrozumiały sposób jak się pojawili ze swoimi wydawałoby się realnymi działaniami i zadaniami. Jest więc stare miasto na południu z jego ciasnymi uliczkami, gdzie klatki schodowe i korytarze wyprowadzone są na zewnątrz budynku; jest to potem także wnętrze jednego z takich domów z licznymi drzwiami i różnymi innymi zapasowymi wyjściami (może od podwórza, jak to bywa w starych kamienicach?). W innych sytuacjach pewien porządek architektoniczny zaczyna nam nasuwać myśl o budynku urzędowym, gdzie przez chwilę padają urzędowe, precyzyjnie sformułowane kwestie lub ukazują się ludzie w bardzo powściągliwych i zarazem identycznych postawach. Jest też katedra czy raczej opustoszała, ciemna i rzadko uczęszczana kaplica, gdzie ksiądz zdezorientowanemu ciągle Józefowi K. zwraca uwagę, że rozmawia z kapelanem. Przy niewielkich retuszach dokonujących się na naszych oczach (światło, przesunięcia czy wymiana pewnych form) jesteśmy właściwie jak gdyby w jednym i tym samym miejscu przez cały czas, gdzie można się kochać do zapamiętałości, wieszać bieliznę, odprawiać wszelkie czynności urzędowe, prowadzić subtelne rozważania o ludzkim przeznaczeniu, bronić ludzi i ich atakować. Przy tak określonej rzeczywistości bezradność Józefa K. jest oczywista, ale zrozumiała staje się także jego niechęć do ogarniania tego wszystkiego swoim rozumem, do wnikania i wyjaśniania sobie samemu, co się stało i dlaczego tak się dzieje. Myślę więc, że dający się tak odczytać zarys problemu odsłania przed nami jedyny być może dylemat, jakiego rozstrzygnięcie pozostało jeszcze w naszej mocy, tak w wymiarze jednostkowym jak i społecznym.
Kilka słów o aktorach, którzy stanęli wobec zadań niezwykle trudnych. O Januszu Łagodzińskim mówiłem już sporo, stworzył postać mocno odbiegającą od naszych tradycyjnych pojęć o Józefie K., ale w świetle tego, czego doczytałem się w realizacji przyświecała temu określona i istotna myśl, tłumacząca się w przedstawieniu. Ze znanych nam już od dawna aktorów trzeba wymienić Aleksandra Błaszyka w roli Księdza, bardzo kafkowskiego Stanisława Raczkiewicza jako Blocka i Irenę Grzonkę dyskretnymi środkami budującą postać Pani Grubach. Zwracała także uwagę subtelnie zagrana Panna Burstner Jolanty Łagodzińskiej, intrygująca Kobieta Marii Maj.