Kobiety nas mordują
SZTUKA "Wierzyciele" Augusta Strindberga, napisana 90 lat temu i wystawiona właśnie w Teatrze Ateneum, ma tylko jeden długi akt, i występują w niej zaledwie trzy osoby, niemniej kończy się morderstwem, jako że jej bohater Adolf umiera na apopleksję storturowany przez własną żonę; jej tematem jest wampiryzm kobiecy, zaś ideologią, krwawa (dosłownie) walka płci.
Mimo tak silnych treści, tekst "Wierzycieli" wygląda na dokument minionej epoki. Dlaczego wzięło się do niego "Ateneum"? O ile mi wiadomo, "Wierzyciele" nie byli u nas grani, zaś jest to jeden z charakterystycznych dramatów Strindberga. Zaś zadaniem teatru jest bezustanne sprawdzanie spadku przeszłości, w szczególności owego mało znanego, i próbowanie, czy nie da go się dostosować na dzisiaj, co też - uważam - Teatr Ateneum inteligentnie wykonał.
KŁOPOTLIWE DZIEDZICTWO.
Niemniej był to problem. Strindberg jest, obok Ibsena i Shawa, czołowym dramaturgiem początku naszego wieku, ale wszyscy trzej zdumiewająco zestarzeli się, i nawet Szekspir jest dziś nam bliższy. Styl Shawa, konwersacyjny, salonowy, gadatliwy, w którym co kto powie, to zaraz błyszczy, wydaje nam się szczytem sztuczności i nawet deklamowany wiersz tragedii klasycznej wygląda na bardziej autentyczny, tym więcej że żarciki Shawa są coraz bardziej wątpliwe ("Czy pan jest Anglikiem?" "Ach nie, jestem dżentelmenem", itp.) Zarówno Shaw, jak Ibsen, mieli cele publicystyczne i ich bohaterowie wdają się w rozwlekłe pedantyczne polemiki w sprawach dawno już dla nas załatwionych, jak np. czy żona ma prawo opuścić męża itp. W dodatku wszyscy ci pisarze mieli kult swoich postaci, ówczesnych niezależnych wolnomyślicieli, i roztkliwiają się nad gadułami, którzy dla nas wyglądają na upartych, rozkapryszonych, zakochanych w sobie warchołów, operujących argumentami dziecinnymi, i wręcz nieznośnych.
Nie inaczej wyglądają ulubione osoby Strindberga, ale w jego wypadku bardziej się liczą jego nienawiści: były to kobiety, i obok św. Hieronima, Strindberg jest może najwybitniejszym w literaturze mizogynem, czyli niszczycielem pań. W tym względzie "Wierzyciele" przynoszą nawet więcej niż wielkie znane dramaty Strindberga, jak "Ojciec", w których perfidne potwory damskie wykańczają wspaniałych mężczyzn. Mianowicie Tekla i "Wierzycieli" jest pisarką, ale jej powieści są podłe; lecz nie byłyby nawet takie i w ogóle nie sfabrykowałaby ich nigdy gdyby nie pomoc męża-artysty (następnie zgładzonego za jej własną sprawą). Otóż wśród licznych pretensji, jakie miał Strindberg do kobiet, jedną z głównych było, że przywłaszczyły sobie cywilizację, stworzoną w ciągu wieków trudem mężczyzn i obecnie używają jej, żeby eksploatować panów, mimo że same nie miały udziału w kulturze. Gdy Selma Lagerlof otrzymała nagrodę Nobla (której Strindbergowi nie przyznano nigdy), pisarz dostał udaru i chorował dwa tygodnie, po czym w swojej publicystyce znieważał ją jako fałszerkę, grafomankę, przywłaszczycielkę cudzych myśli itd.
Otóż Tekla w "Wierzycielach" jest właśnie autorką-wyzyskiwaczką, i także istną ośmiornicą, siłą biologiczną samolubną i bezwzględną, i doprowadza do śmierci mężczyznę kochającego. Strindberg używa porównań wręcz niesamowitych, by określić tortury, jakim podlega Adolf: kobieta jest kanibalem przywłaszczającym sobie wewnętrzną zawartość pożartego; cierpi on jakby mu wnętrzności wyciągano z ciała za pomocą kołowrotu i nawijano na szpulę podczas gdy jego ciało zanika; jest ona rośliną pasożytniczą, która dławi pień z którego żyje; wężem, który gdy się nasyci, wypluwa niepotrzebnego już mężczyznę; monstrualnym krabem grzebiącym kleszczami w czaszce mężczyzny, by się nakarmić, i szarpiącym delikatny mechanizm jego umysłu, itd.; jest to istna litania okropności, recytowana przez zrozpaczonego Adolfa w bezustannej agonii.
Która wreszcie kończy się morderstwem psychicznym i to szczególnie wyrafinowanym, jako że dokonanym z udziałem poprzedniego męża Tekli, Gustawa, który jej nienawidzi za przeszłość, i mści się zarazem na niej i na jej obecnym towarzyszu życia Adolfie, korzystając z jego wrażliwości: namawia Teklę na schadzkę, na co ona się zgadza i czemu przysłuchuje się ukryty obok Adolf: to go wreszcie zabija.
Co począć z podobnym dziwactwem? Zapewne, tłumaczy je nie tylko osobista obsesja Strindberga, ale także maniera jego czasów, gdy panowała moda na demonizm kobiecy i to w całej kulturze, łącznie z malarstwem, którego ulubioną postacią damską była Salome z głową św. Jana na tacy oraz Judyta z obciętym łbem Holofernesa, co podjęli również nasi, Mehoffer, Malczewski, Axentowicz, nie mówiąc już o Przybyszewskim. Jest skądinąd ciekawe, dlaczego w tych latach równowagi i dobrobytu uprawiano z uporem ów temat walki płci. Być może kobiety rozpanoszyły się wtedy, ale jeśli nawet, to zapewne tylko w środowisku elity dekadenckiej, do której należał Strindberg, bo w proletariackim raczej były ofiarami, podobnie zresztą, jak jest i dzisiaj.
W każdym razie "Wierzyciele" dają się wytłumaczyć manierą epoki, i być może inscenizacja powinna ją podkreślić, by spojrzeć na ten dokument z dystansu. Byłoby to wskazane także ze względu na hybrydyczność stylu samego Strindberga, który w odróżnieniu od dwóch wielkich kolegów Ibsena i Shawa nie był realistą jak oni, czy raczej był nie tylko realistą, ale miał jeszcze naleciałości wizjonerskie i symboliczne. I tak, np. postaci "Wierzycieli" możemy uważać za ogólnie znaczące: Piekielna Kobiecość: (Tekla), Wrażliwa Dusza Twórcy (Mąż), Sam Szatan (Poprzedni Mąż). Z tego względu Strindberg jest uważany za prekursora awangardy, surrealizmu, teatru absurdu itd. Jednakże te elementy są u niego ledwie naszkicowane, i już dziś nas nie zadowalają, bo w międzyczasie zobaczyliśmy znacznie dziksze wyczyny w owych dziedzinach. W rezultacie wszystko u Strindberga wydaje się połowiczne, częściowe, fragmentaryczne i jedno wyklucza drugie. I tak w symbolizmie przeszkadza mu jednoczesny realizm, bo jednak jesteśmy w konkretnym pokoju hotelowym, Gustaw przyjechał pociągiem, Adolf-rzeźbiarz wykończył właśnie model żony, Tekla właśnie wraca z zebrania połączonego z przejażdżką, itd. Wygląda to, jak owe anioły na obrazach z tychże lat co Strindberg, które mają skrzydła i unoszą się w powietrzu, ale są też autentycznymi postawnymi blondynkami i widać im tasiemki od gorsetu. Trudno uwierzyć. Bardziej przekonujące są raczej owe schematyczne anioły bizantyńskie o kwadratowych kubistycznych kształtach, ułożone z mozaiki i na pewno nie pochodzące z naszego świata.
TO CO ŻYJE DZISIAJ. Można było potraktować Strindberga jako dziecko swoich czasów, odtworzyć ich dziwactwa i zwalić na nie odpowiedzialność, traktując inscenizację jako rekonstrukcyjną wizytę w muzeum. Jednak reżyser Janusz Warmiński wybrał inne rozwiązanie: wychwycić i wydobyć wszystko, co może jeszcze mieć dla nas brzmienie jakiej-takiej prawdy, czyli to, co tyczy autentycznej psychologii wspólnej wszystkim w każdej epoce. Zabieg ten udał się dzięki inteligentnemu wykonaniu aktorskiemu, które wycisza, ile się tylko da, zwariowaną histerię strindbergowską, podkreśla zaś prawdę ludzkiego zachowania się, zawsze aktualną. Mało prawdopodobna postać Tekli staje się wręcz przekonująca w wykonaniu Aleksandry Śląskiej, i uważam że jest to jej następny triumf aktorski, może nawet trudniejszy niż inne jej kreacje, gdzie było łatwiej o wyrazistość. Tu zaś trzeba było budować ze skrawków, z odcieni, z akcentów, które przewijają się w tekście Strindberga, lecz są przywalone, przygniecione, rozwodnione w jego nachalnej intencji demonizowania. Z tych rzadkich elementów ludzkich Śląska stwarza figurę o dziesięciu znaczeniach, kokietkę, samoluba i nawet okrutnika, zaś jednocześnie osóbkę sentymentalną, inteligentną i jednak - mimo wszystko - wrażliwą; zarazem antypatyczną i stylową, i która żyje. Jerzy Kamas jako Adolf i Mieczysław Voit jako Gustaw, również grają jak najbardziej wstrzemięźliwie: pierwszy uniknął rozdzierającego tonu ofiary, czym tę postać nafaszerował autor, i podkreśla raczej ciche cierpienie i delikatność uczuciową, czyli cechy, jakie miałby współczesny mężczyzna w podobnej sytuacji. Voit również wyeliminował owe kilogramy demonizmu, którymi Strindberg obciążył postać, i zrobił z Gustawa intelektualistę-psychoanalityka, w którym tylko z rzadka odzywają się ukryte urazy. Spektakl ma spokój i koncentrację zgoła nowoczesną, i prawie że udało się ukryć całą chorobliwość Strindberga. Elementy epoki są ledwie zaznaczone: rękawiczki i mantylka, Tekli, kamizelka Gustawa, szalik artysty Adolfa - i poza tym żadnych ekstrawagancji w kostiumie; dekoracja jednolicie szara z naszkicowanymi zaledwie akcentami swoich czasów. Jeśli więc kto chce dopatrywać się znaczenia symbolicznego, może sobie na nie pozwolić, jako że inscenizator mu w tym nie przeszkadza. Jest to zapewne maksimum, jakie współczesny teatr mógł zrobić dla Strindberga: umiarkowanie. Jest to paradoksalne, bo Strindberg jest obłędny. Ale tym sposobem ożywa w jego sztuce, na dzisiaj dla nas, niejaka prawda: o przetargach psychologicznych, jakie w gruncie rzeczy kryją się na dnie każdego małżeństwa, nawet udanego, i także współczesnego. Publiczność akceptuje takie rozwiązanie, ale jest charakterystyczne, że parokrotnie się śmieje, w miejscach gdzie Strindberg tego sobie na pewno nie życzył, np. gdy On pyta dramatycznie: "A więc mogłabyś kochać dwóch naraz?", zaś Ona odpowiada okrutnie: "Dlaczego nie?" Reakcja taka pojawia się tylko trzy czy cztery razy, i zaraz wygasa, co już jest dowodem triumfu przedstawienia; ja gdy czytałem "Wierzycieli" (w wydaniu Biblioteki Narodowej), dusiłem się ze śmiechu bez przerwy.