Na nieludzką miar(k)ę
"Sztuki tej długo nie wystawiano, bo naukowcy nie mogli się zdecydować, czy jest to komedia, czy też nie" - napisał kiedyś Peter Brook o "Miarce za miarkę" Szekspira. Tadeusz Bradecki, reżyser spektaklu zrealizowanego na Dużej Scenie Starego Teatru w Krakowie, wyszedł z założenia, że gdy nie wiadomo, czy ma być wesoło czy smutno, to najlepiej zrobić operetkę. Zwłaszcza że akcja sztuki toczy się w Wiedniu, a dla krakowian Wiedeń - to Franz Joseph i "artystki z varietes".
Boski idiotyzm operetkowej konwencji nie złagodził wymowy dramatu. Jednak zawieszając - poprzez ironiczny kontekst - klarowne podziały na dobro i zło, uwypuklił niepokojącą niejednoznaczność wydarzeń. Akcja krakowskiego spektaklu toczy się w rewiowym teatrzyku, który przywołują czerwone pluszowe obicia, lustra i reflektory rampy. Scenę zamyka z tyłu ekran, na którym wymalowano ogromną kopię "Śpiącej Wenus" Giorgione - znany wizerunek wtopionej w sielankowy pejzaż kobiety o subtelnych rysach, która nieco dwuznacznym gestem ręki zasłania wzgórek łonowy. W obrazie wstydliwej Wenus jest coś z obsesyjnego podejścia do seksu - tylko w takiej atmosferze mogła się wydarzyć opisana przez Szekspira, a zapożyczona - jak zwykle - od innych, historia.
Intryga jest prosta: dobry, acz zbyt tolerancyjny książę opuszcza państwo, pozostawiając władzę surowemu w zasadach następcy, Angelo. Ten, przywróciwszy stare prawo, które odebranie dziewictwa karze śmiercią, rozkazuje zgładzić młodego uwodziciela, Claudia. Izabella, siostra skazanego, nowicjuszka w klasztorze, błaga o łaskę namiestnika, który stawia warunek: życie Claudia za jej "wianek"...
Kulminacyjny moment pierwszej części, rozmowa Izabelli z Angelem, niesie w sobie spory ładunek emocji. Aktorom nie przeszkodził operetkowy entourage. Przeciwnie - zderzenie z kiczowatym blichtrem kostiumów chóru rozpustników
podśpiewujących arietki dodaje scenie siły. Ewa Kaim jako Izabella, oszczędna w gestach i ruchach, przemawia tonem spokojnej perswazji; w jej głosie słyszymy determinację wynikającą z ufności, jaką daje wiara. Jest ujmująca, lecz nie słodko-melodramatyczna. Szymon Kuśmider (wyniosły i chłodny Angelo), balansuje pomiędzy utrzymywanym z trudem spokojem a nagłymi, nie kontrolowanymi wybuchami. Stężenie rysów, niezgrabne, gwałtowne ruchy zdradzają żądzę silniejszą nad zasady, ascezę, a nawet elementarne poczucie przyzwoitości.
Postać Księcia (Krzysztof Globisz), nieumyślnego (?) sprawcy całego zamieszania, ma w sobie coś z błazna, mądrego wesołka, który wie więcej niż inni, lecz maskuje się sztubackimi wygłupami. Globisz, grający rolę Księcia (który z kolei gra Księdza), z wdziękiem rzuca na szalę swoją vis comica oraz cały repertuar sztuczek, gestów, uśmieszków i gagów. Pomaga mu reżyser, który w pierwszej scenie każe Księciu pojawić się ze statywem na kroplówkę w ręku, w finale zaś - wjechać na słoniu w kostiumie indyjskiego radży! Pod kabotyńskim przebraniem kryje się człowiek prowadzący dość niebezpieczną grę. Ostateczne wnioski wynikające z takiej koncepcji postaci nie są zbyt wesołe - dobro i sprawiedliwość, skrojone na ludzką miarę, muszą przywdziać maskę błazna i posługiwać się podstępami i oszustwem.
Bradecki bezceremonialnie miesza wzniosłość i farsę, liryzm i zjadliwą groteskę, dobry smak i kicz. Operetkowe szlagiery przeplata się z fragmentami Listu Św. Pawła do Rzymian (z patetyczną muzyką Stanisława Radwana), serio nakreślone postaci Izabelli i Angela stawia obok prześmiewczych wizerunków Księcia czy Mariany (świetna Beata Fudalej jako kochanka delektująca się swym odtrąceniem przy akompaniamencie ckliwej arii).
Spektakl, w którym wszystko zdaje się niepoważne, odkrywa jakąś prawdę o pokrętnej naturze człowieka, o sile impulsów dobrych i złych, którymi się kierujemy. O niebezpiecznie cienkiej granicy, jaka dzieli świętość od zbrodni oraz - o nieprzystawalności traktowanego pryncypialnie prawa do ludzkich spraw.