Do - Ro
RZECZ działa się przed kilku, a może kilkunastu, laty. Na Lubelszczyźnie pewna fabryka narzędzi rolniczych produkowała wialnie. Coraz lepiej, coraz więcej. Wialnie były towarem deficytowym. W GS-ach piętrzyły się listy zamówień. I nagle jesienią zaczęło się coś psuć z transportem. Wialnie powoli zapełniły magazyny i wylały się niepowstrzymaną rzeką na fabryczny dziedziniec. Ponieważ nadciągały deszcze, dyrekcja podjęła różne środki zmierzające do usprawnienia transportu. Niestety, przewozy jesienne były napięte - kolej odmówiła pomocy, odmówiła PKS, odmówili wszyscy. Wtedy dyrekcja zwróciła się do Zjednoczenia o zgodę na zmniejszenie produkcji, bo wialni nie ma gdzie składować, a nie znoszą one opadów. Zjednoczenie odmówiło rewizji planu: wialni potrzeba jak najwięcej - są deficytowe! Fabryka pracowała więc dalej na pełnych obrotach. Pracowała, mimo, że setki maszyn pokrywała już gruba warstwa śniegu, mimo, że nadeszła zima stulecia, a wraz z nią nastąpił paraliż transportu. Pracowała, bo plan był napięty, bo rolnicy potrzebowali wialni. Dobrych wialni. Pracowała, by prosto z hal wystawiać nowiutkie maszyny na deszcz, śnieg i mróz, pod których działaniem zamieniały się ona w kupę szmelcu. Pracowała, bo ktoś w Zjednoczeniu miał w głowie miast szarych komórek, papkę z okólników. Historię tę przypomniał mi inż. Gramotkin, były kierownik oddziału 26, oraz inż. J Riabinin, zastępca naczelnego dyrektora Zakładów w Nereżu. Inż. Gramotkin uroczyście uruchomił swój oddział przed terminem, mimo iż nie był gotów do podjęcia produkcji, ale za to uświetniał dostojną rocznicę. Inż. Riabinin mówił o płytach pancernych, które nie trzymały parametrów i wymagały ręcznego szlifowania, przez co kosztowały potrójnie, ale plan wykonano, bo tego żądało Zjednoczenie... Ministerstwo... Gospłan. Zupełnie jak w niewielkie: fabryczce narzędzi rolniczych na Lubelszczyźnie. Z tą jednak różnicą, że Gramotkin i Riabinin to bohaterowie sztuki Dworieckiego "Człowiek znikąd", a nie pracownicy nadzoru technicznego autentycznej fabryki. Dworiecki napisał świetnego produkcyjniaka! Nic ze schematyzmu, nic z taniego optymizmu. Samo życie złapane na gorącym uczynku kradzenia czasu, marnotrawienia sił, podstawiania stołków, zasłaniania się kimś innym. Samo życie pulsujące gorącą walką o dobrą robotę, nowoczesną organizację, budowanie socjalizmu nie w potoku słów, lecz potoku produkcji. Lepszej, tańszej, sprawniejszej. A ile w tym konfliktów moralnych, ile ludzkich spraw, ile kwestii autentycznych, podrzucanych każdemu z nas przez życie na każdym kroku... I choć na scenie nie ma ani jednej obrabiarki, choć nie kręcą się żadne koła, ani tryby, chociaż wielki zakład produkcyjny oglądamy tylko poprzez działanie inżynierów - przecież jest to sztuka o robotnikach, jest to sztuka o produkcji, o złożonych problemach socjalistycznego budownictwa. Jest to sztuka o kształtowaniu naszego wspólnego jutra.
Ludwik René - reżyser spektaklu - nie tylko poprowadził przedstawienie w błyskawicznym tempie, stworzył gęstą, nabrzmiałą konfliktami atmosferę, precyzyjnie budował napięcia dramatyczne, ale, co szczególnie istotne, uogólnił wymowę sztuki. Odebrał tej "kronice współczesnej" radziecką rodzajowość obyczajową. Ale słusznie! Bo odważny autor radziecki, swój gorący, zaangażowany utwór adresował do wszystkich budowniczych socjalizmu, egzemplifikując jedynie poprzez własne, "domowe" sytuacje, jego myśl naczelną. O nowym, które wypiera stare. O dialektyce - aktualnej i żywej!
Rolę tytułową - Człowieka znikąd, czyli inż. Czeszkowa - zagrał Gustaw Holoubek. Jest to aktor tej klasy, że właściwie chwalenie go jest już nietaktem. Natomiast warto zwrócić uwagę, w jego ostatniej kreacji, na jedno: Holoubek stworzył - co zdarza mu się nieczęsto - postać wyjątkowo niesympatyczną. Jego Czeszkow to zimny, egoistyczny, nieco brutalny, trochę cyniczny technokrata. Doskonały mózg znajdujący satysfakcję w sprawności własnego działania. I do racji takiego człowieka - w tym tkwi zwycięstwo aktora - potrafił nas Holoubek przekonać. Potrafił, zarówno intelektualnie, jak emocjonalnie, zaangażować po jego stronie. Stronie, w końcu postępu, rozwoju, nowoczesności.
Drugą wybitną rolą spektaklu jest inż. Riabinin - Andrzej Szczepkowski. I znowu zagrany przeciwko osobistym cechom tego inteligentnego, kulturalnego aktora. Riabinin - to "kawał chama walącego prosto z mostu swoje racie". Szczepkowski - wierny postaci - dał na scenie próbkę owego chamstwa. Ale jakże subtelne to chamstwo (jeśli tak rzec można), jak znakomitymi środkami zbudowane, pozbawione krzyku, szerokiego gestu, trywialnego ] słownictwa. I jakże uczciwe w gruncie rzeczy. Monolog Szczepkowskiego z końcowych scen sztuki należy do jej najbardziej wstrząsających partii, najgłębiej zapadających w świadomość widza kwestii. Trudno wymienić wszystkich wykonawców, tego wyjątkowo wyrównanego spektaklu podobnie jak trudno przemilczeć grę: Katarzyny Łaniewskiej(Szczegoliewa), Zygmunta Kęstowicza(Managarow), Mieczysława Mileckiego (Płużin), Tadeusza Bartosika (Walentik). Stefana Bródki (Gramotkin), Zbigniewa Koczanowicza (Puchow) czy Stanisława Wyszyńskiego (Kriukow). Przed kilku dniami odbyła się w Warszawie ogólnokrajowa narada polityczno-ekonomiczna. Jednym z ważkich problemów na niej poruszanych była walka o czas o wydłużenie kroku naszego kraju w drodze ku postępowi Teatr Dramatyczny [spektaklem "Człowiek znikąd" - dorzucił cegiełkę do tej batalii przykładem DO-RO: dobrej roboty, zarówno artystycznej, jak politycznej. Gratulacje!