Zapolska nie znana?
Boy miał pono nazwać Zapolską "Szekspirem w spódnicy". Jak najbardziej fałszywie! Zapolska nic w sobie nie miała z "Szekspira". Pełen kaprysów, dąsów i grymasów talent Zapolskiej miał wiele cech tzw. babskich, ta pisarka tyleż się czuła zbuntowaną aktorką i literatką, na szlaku między polską prowincją a europejskim Paryżem, co panią Korwin-Piotrkowską z dobrego ziemiańskiego domu. Jej twórczość, postępowa, zaczepna, jest zarazem zwichrowana i wyjątkowo nierówna, rzeczywiście rozpięta między paru arcydziełami (prawie) a grafomanią (omal). Jej chłonność intelektualna - oparta o samouctwo, jednak złączona z wyjątkowym darem podpatrywania i opisywania drobiazgów i szczegółów z życia ludzi jej współczesnych - dokonały reszty. Zapolska jest wybitną pisarką, to pewne; ale jest nieraz pisarką żenującą, o tym także musimy pamiętać.
Utworów scenicznych napisała sporo i wyrobiła sobie w teatrze pozycję renomowanej autorki. Przy czym kilka z jej sztuk od blisko stu lat towarzyszy wiernie polskiemu teatrowi i nie wykazuje oznak starzenia się, przymierania. To zobowiązuje i określa rangę problemu. Powstaje bowiem pytanie: czy wobec takiego sukcesu "teatru Zapolskiej" warto próbować grać wszystkie jej sztuki, sięgać do jej całej puścizny? Dylemat stary i nie dający się hurtem rozwiązać: bo to i szacunek, i zaciekawienie, i przekonanie, że z mądrym warto nawet przegrać; ale znowu z drugiej strony, skoro nawet Homer popadał w drzemkę, czy warto, czy opłaca się grać na przykład "całego" Moliera, "całego" Fredrę albo "całego" Iwaszkiewicza? A już zwłaszcza, czy warto zaglądać do "całej" Zapolskiej, u której "Małka Szwarcenkopf" tańcuje z "Jojne Firułkesem", a wielce patriotyczny "Tamten" podpiera się "Sybirem"?
Ryzyko, w razie decyzji na tak, wielkie. Ale i stawka niemała. Bo a nuż się trafi na zagubioną perłę albo przynajmniej na błyszczącą imitację? Tyle już znamy cennych, a nieoczekiwanych znalezisk! A Zapolska - "pańcia", jak lubiła, by ją nazywali partnerzy - była gniewna i kontestująca, zawzięta i mściwa, i miała talent, który dawał szanse.
Tu już jesteśmy blisko "Tresowanych dusz", komedii satyrycznej, napisanej w 1902 roku. Plon to był krótkich, ale intensywnych doświadczeń i rozczarowań Zapolskiej w świecie dziennikarskim, jako redaktorki, felietonistki, recenzentki. "Tresowane dusze", takie dziennikarskie "Przedpiekle"? Jednakże konfrontację ze sceną "Tresowane dusze" przegrały, wszędzie, gdziekolwiek tę sztukę wystawiono, robiła klapę. Teatr wykreślił ją więc ze swego rejestru i zapamiętali ją tylko specjaliści od twórczości Zapolskiej.
Z teatru zniknęła na amen. Ale może niesłusznie. Bo czy to możliwe, by twórczyni Kaśki kariatydy i Żabusi, panny Maliczewskiej i pani Dulskiej nie umiała nic ciekawego powiedzieć na temat tresowanych dusz dziennikarskich? Zwłaszcza że pisała o środowisku sobie znanym, ponieważ - wyobcowana ze swej klasy - musiała po mieszczańsku zarabiać na życie. Jako aktorka - to wydawało się łatwe. Ale nie było łatwe. Pozostawało pióro. Także wyrobnictwo piórem (bo ono dopiero zabezpieczało na co dzień). Zapolską niosło w stronę teatru i literatury "czystej", tymczasem musiała się imać publicystyki bieżącej i zawodowego dziennikarstwa. A nie były to czasy Genowefy Tabouis, tym mniej - czasy Oriany Fallaci. Na dziennikarkę czekało wiele wymuszonych kompromisów i upokorzeń. Niemniej były to czasy wybitnego, postępowego dziennikarstwa i Zapolska otarła się w Paryżu o prasę socjalistyczną. Jednakże do dziennikarskiej kuchni zajrzała dopiero we Lwowie. I szybko stąd uciekła, pełna obrzydzenia. Na kanwie dawnych, krakowskich wspomnień dziennikarskich napisała powieść "Antysemitnik", w świeżej złości powstały "Tresowane dusze". Niestety, "Antysemitnik" to słaba powieść (chociaż cięty paszkwil), a "Tresowane dusze" - bardzo niedobra sztuka.
Och, jak niedobra! Pisana językiem niedbałym, "na kolanie", w fabule jest naiwna, w obserwacji mizerna, w zawartości myślowej miałka. Odmalowana w sztuce redakcja jest trochę nie z tej ziemi, a redaktor pisma, Sieklucki, to postać rezonerska i papierowa. Właściciel zaś dziennika, przedsiębiorca Rastawiecki, to cham i burżuj, traktujący gazetę jak swój folwark. Nie lepszy jest jego rywal i konkurent, fabrykant Steiermarkt, który z posiadaniem własnego organu prasowego łączy jednak jakieś lokalno-politykierskie ambicje. Zarysowany konflikt rozmywa się jednakże w wątku fabularnym - chodzi o haniebne pokrzywdzenie przez Steiermarkta starego robociarza Brauna, za którym z determinacją ujmuje się Sieklucki - poprowadzonym tak infantylnie, że raczej drażni niż porusza. Do tego - banalny wątek uczuciowy, marginesowy zresztą i wyraźnie odmachnięty przez autorkę.
Zaczepiona kiedyś, czemu wyreżyserowała sztukę tak słabą i niedojrzałą jak "Mindowe", Zofia Modrzewska odpowiedziała: "po pierwsze, bo Słowacki". Zapolska nie Słowacki, ale podobnym podejściem kierowała się zapewne Teresa Żukowska, podejmując się otrzepania "Tresowanych dusz" z grubej warstwy kurzu i odwołania ich z teatralnego niebytu. I patrzcie: cud się nie stał (bo nie mógł) i z "Tresowanych dusz" nie zrobiła się dobra sztuka. Ale Żukowska ("opracowanie tekstu") zrobiła, co mogła, by nie był to utwór kompromitujący, a nawet: by się stał sztuką na całkiem przyzwoitym poziomie. Zatuszowała różne potknięcia i wpadki oryginału: stonowała ekonomskie zachowanie się Rastawieckiego, sprowadziła do znośnych rozmiarów podniosłe rozmowy Siekluckiego z zakochaną w nim Anną, a bezwzględnie wycięła ze spisu osób dziecię Anny, nie wiedzieć po co plączące się po scenie. Osłabiła też starczą demencję Brauna, a melodramatyczny finał rozbroiła perskim okiem puszczonym do widza przez uciekającego w samobójstwo Siekluckiego. Natomiast doskonale wyczuła i wychwyciła to, co w "Tresowanych duszach" mogło być zalążkiem mocnej, o postępowym, społecznym zacięciu sztuki: dialog dwóch kapitalistów, najpierw skłóconych, ale wkrótce cynicznie pogodzonych, oraz atak na mieszczańską, obłudną filantropię.
Wystawienia tak odświeżonych "Tresowanych dusz" podjął się Teatr Popularny. Po 67 latach przerwy mogli widzowie teatralni znowu popatrzeć na tę jakby nie znaną sztukę Zapolskiej. Ujrzeli wiele zleżałego materiału, ale również szyderczą krytykę kapitalistycznych rekinów i ostrą kpinę z faryzeizmu towarzystwa dobroczynności. W tym miejscu nawet i satyra społeczna doszła do głosu, gotów się nam był przypomnieć Ibsen, "Wróg ludu", "Podpory społeczeństwa"...
Oprawione w świadomie szare i przybrudzone dekoracje Krystyny Lachowicz znalazły też te "Tresowane dusze" dobre, rzetelne wykonanie aktorskie. Aktorzy nie bez pewnych dodatnich wyników, starali się, jak mogli, by w schematyczne postacie tchnąć życie indywidualne. Fabian Kiebicz zagrał Brauna prosto i oczyszczonego z demencji. Krzysztof Kumor i Halina Bednarz postarali się z ociekającej tyradami pary Sieklucki-Anna zrobić bezsilnych wprawdzie, ale bojowników o sprawiedliwość społeczną. Z plakatowych krwiopijców w cylindrach i getrach zrobili też żywych wyzyskiwaczy: Jarema Drwęski (Rastawiecki) i Włodzimierz Bednarski (Steiermarkt). Sceny w redakcji wypadły odpowiednio przyczernione, a narada mieszczańskich dobroczyńców - jak należy, bez szarży. Natomiast Jerzy Żydkiewicz (Zimmerstock), niepotrzebny w sztuce, zbędny był też w przedstawieniu.
Napisałem niedawno w "Perspektywach": "Teatr Popularny pracuje na dalekiej Pradze, ale daje premiery coraz bliższe śródmieściu". Z przyjemnością wypada mi powtórzyć te słowa.