Artykuły

Magdalena Zaorska: Nie wyjadę ani do Moskwy, ani do Paryża. Chcę być tu, w Olsztynie

Doktor Magdalena Zaorska, absolwentka Państwowej Akademii Sztuki Teatralnej w Petersburgu, dziś wykładowczyni Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, opowiada o istocie bycia aktorem, pedagogiem i człowiekiem.

Dyplom i doktorat petersburskiej szkoły teatralnej! Mogła pani wybierać wśród ofert pracy z całej Polski, ale została pani na Warmii. Czemu?

- Czy z całej Polski? Nigdy nie zapukałam do drzwi innej uczelni. Miałam to szczęście, że od razu po studiach doktoranckich przyszłam na uczelnię wprost do profesora Bohdana Głuszczaka. Od tamtego czasu pracuję tutaj i cały czas spotyka mnie w tym mieście coś nowego. Trafiłam również na niedawno zmarłego Krzysztofa Rościszewskiego. Przez cały rok byłam jego asystentką w Białymstoku. To byli wspaniali pedagodzy, reżyserzy, wielkie osobowości. Oni uwierzyli we mnie, a ja bacznie ich słuchałam i uczyłam się od nich. (Pauza). Tak niedawno odeszli.

Jak zaczęła się pani przygoda z Rosją?

- Jak tysiące nastolatek chciałam zostać aktorką, ale oblałam egzaminy wstępne. Byłam załamana, wydawało mi się, że nic mi się już w życiu nie uda. Pomysł, żeby pojechać na studia zagraniczne, powstał w rodzinie. Usłyszałam: "Spakuj plecak i jedź do Petersburga, tam też jest szkoła aktorska". A że i tak miałam jechać tam na wakacje, więc już po kilkunastu dniach umówiłam się ze starszą koleżanką na stacji metra przy Newskim Prospekcie. Po 20 minutach byłyśmy w akademii teatralnej. Olga, bardzo energiczna osoba, dowiedziała się, kiedy będą egzaminy. Zdałam je po kilku dniach i dostałam się do akademii teatralnej w Petersburgu. Nie wybrałam tego miasta przypadkowo, jeździłam tam wcześniej na wakacje z rodzicami i kochałam to miasto.

Dobrze, że pierwsza porażka nie podcięła pani skrzydeł.

- Dziś wiem, że niezdarne do szkoły aktorskiej o niczym nie świadczy. Uczniowie, których uczyłam podstaw sztuki aktorskiej, też nie dostali się kiedyś do wymarzonej szkoły, a dziś kształcą się w najlepszych szkołach aktorskich kraju: w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu... Kilka osób, w które uwierzyłam, skończyło tę samą szkołę co ja. Teraz grają na najwspanialszych scenach miasta nad Newą. Na przykład u samego Lwa Dodina, kontynuatora myśli Stanisławskiego.

Studiowanie za granicą proste chyba nie było, prawda?

- Znałam już język, ale z pierwszych zajęć z mowy scenicznej wyszłam ze łzami w oczach. Poziom był bardzo wysoki. Po miesiącu przyjechał do mnie ojciec. Chciałam, żeby mnie stamtąd zabrał, ale się nie zgodził. Wydawało mi się, że nie dam rady, ale powoli wszystko zaczęło się klarować.

Myślę, że teraz o wiele łatwiej jest wyjechać za granicę na studia, choćby dzięki Erasmusowi. Dawniej było to dosyć skomplikowane. Kiedy wyjeżdżałam na studia, akurat przestały obowiązywać wszystkie umowy między naszym państwem a Związkiem Radzieckim. To był rok 91.

Klimat wczesnych lat 90. XX wieku również nie ułatwiał sprawy.

- Musiałam płacić za naukę, ale wyszło mi to na dobre. Rodzice praktycznie wszystkie swoje pieniądze poświęcili na moją edukację. Gdyby nie oni, nie byłabym tym, kim jestem. To oni uwierzyli we mnie i dzięki ich poświęceniu mogłam zrealizować swoje marzenia. Ale ja również w każde wakacje pracowałam, pieniądze zbierając dosłownie na kolanach, choćby przy zbiorze truskawek w Finlandii. Dlatego każde zajęcia były dla mnie ważne, nie opuszczałam ich, nie chorowałam, nie spóźniałam się. Tata przyjeżdżał do Petersburga i mnie po prostu podkarmiał. Początek lat 90. to był biedny czas. Wtedy rosyjskie półki sklepowe świeciły pustkami.

Jak w takiej sytuacji odnajduje się student z obcego kraju?

- Byłam w o tyle dobrej sytuacji, że miałam zaoszczędzone pieniądze i zakupy robiłam na rynku. Na początku mogłam sobie na to pozwolić dzięki kursowi dolara. Potem dolar poszedł w dół i żyłam bardzo skromnie. Na szczęście wkrótce znowu wzrósł i znowu mogłam lepiej żyć, tym bardziej że już po pierwszym roku dostałam wysokie stypendium rządowe za bardzo dobre wyniki w nauce.

Jak długo studiowała pani w Petersburgu?

- Cztery lata, po czwartym roku zagraliśmy trzy spektakle dyplomowe i uzyskałam tytuł magistra sztuki z wyróżnieniem. Byłam jedynym obcokrajowcem wśród 25 osób. Na początku nie do końca wszystko rozumiałam, więc siedziałam z notatniczkiem i pilnie notowałam. Później okazało się, że dzięki temu na egzaminach wszystko wiedziałam i to mnie pytano o to i o tamto. Przez cztery lata zdobywałam same piątki. To były cztery lata ciężkiej i zarazem fascynującej pracy. Czasami miałam wrażenie, że jestem w wojsku, bo taka panowała tam dyscyplina. Doskonale wiem, co to musztra aktorska. Lekcje z historii sztuki odbywały się w Ermitażu, gdzie sala po sali analizowaliśmy dzieła najwybitniejszych malarzy, rzeźbiarzy. Żeby poznać malarstwo rosyjskie, chodziliśmy z profesorami na zajęcia do Muzeum Rosyjskiego. W tym czasie obejrzałam również dziesiątki wspaniałych spektakli, które do dziś mam przed oczami.

Doktorat był pomysłem profesora Aleksandra Kunicyna, mojego mistrza, który wiedział, że to jest moja droga. Wiedział, że powinnam się dalej uczyć. Dzięki niemu poszłam na trzyletnie studia doktoranckie.

A teraz na co dzień zajmuje się pani nauczaniem.

- Jestem adiunktem w Instytucie Słowiańszczyzny Wschodniej UWM. Prowadzę praktyczną fonetykę języka rosyjskiego. W październiku spotykam ludzi, którzy nie znają jeszcze liter, a teraz rozpoczynamy już lekturę "Eugeniusza Oniegina". To fascynujące. Od dwóch lat pracuję też na logopedii. Uczę przyszłych logopedów, jak prawidłowo oddychać, emitować głos i dbać o nienaganną wymowę. Pracuję również z przyszłymi dziennikarzami, co też sprawia mi frajdę.

Z jakimi niedostatkami mowy borykają się studenci?

- Młodzież mówi dość niechlujnie. Oczywiście nie mogę tego powiedzieć o wszystkich, bo zdarzają się perełki, ale zazwyczaj studenci nie mają świadomości tego, jak mówią. Wystarczy z nimi popracować kilka tygodni, żeby ta świadomość wzrosła i żeby sami potrafili wyregulować własną wymowę.

Podczas pracy z młodymi aktorami stosowała pani metodę Stanisławskiego, która - tak najogólniej - opiera się na realizmie psychologicznym odgrywanej roli. Czy mogłaby pani opowiedzieć o niej coś więcej?

- To "system" kształcenia, wychowania aktora sztuki aktorskiej, który uczy, jak pracować nad sobą i nad rolą, czyli jak stworzyć "życie ludzkiego ducha" roli w harmonii z "życiem ludzkiego ciała". Uczy, jak rozwijać swoją wyobraźnię, jaki wpływ mają działania psychofizyczne na emocje. W końcu uczy myślenia na scenie i organicznego życia na niej. Nie grania, ale życia na scenie. To jest najważniejsze. Młodzi ludzie przychodzą do szkoły aktorskiej i chcą grać. Nie, nie, nie, oni powinni żyć na scenie, być organiczni w swoich działaniach scenicznych, żeby w przyszłości mówić ze sceny prawdę o człowieku i świecie, który go otacza. Nie chodzi zresztą o samą metodę czy sam "system", tu chodzi o filozofię życia. Konstantin Stanisławski przez całe życie pracował nad sobą - aktorem, reżyserem i pedagogiem teatralnym, ale przede wszystkim pracował nad sobą - człowiekiem. Mówił, że największym talentem człowieka jest jego dusza. I nad nią właśnie pracował. Przyglądając się biografii tego człowieka, zadałam sobie pytanie: czym jest życie w sztuce? To nie znaczy tylko wejść do teatru, zagrać i wyjść stamtąd. Według Stanisławskiego sceny trzeba być godnym, dla niego teatr nie był tylko źródłem dochodów. Stanisławski i jego żona nie pobierali pieniędzy za pracę w teatrze, nie o korzyść finansową mu chodziło, kiedy tworzył najwspanialszy teatr ówczesnej Rosji. Według Stanisławskiego teatr to świątynia sztuki, która powinna wstrząsnąć człowiekiem, zarówno widzem, jak i aktorem, i go zmienić. Więcej o tym w "Moim życiu w sztuce".

Czemu spośród metod, które są dostępne i z pomocą których pracują w szkołach teatralnych w Polsce i na świecie, wybrała pani akurat tę?

- Przeszłam wszystkie etapy kształcenia w myśl jego idei i absolutnie we wszystkim się z nim zgadzam. W czasach komunizmu nie mówiło się o tym, że Stanisławski był głęboko wierzący i swój system zbudował na wartościach chrześcijańskich. Ja też zostałam według nich wychowana i im hołduję, dlatego jestem w stanie go całkowicie zrozumieć. Zresztą Stanisławski był nie tylko aktorem, reżyserem i wielkim pedagogiem, ale też umysłem ścisłym. Jego odkrycia porównują do odkryć Mendelejewa, Pawiowa czy Darwina. Ośmielę się w końcu powiedzieć, że Stanisławski dla nauki o sztuce aktorskiej zrobił to, co Kopernik dla astronomii. Przygotowuję się wraz z moim kolegą psychologiem dr. Adamem Grabowskim do konferencji na Wydziale Nauk Społecznych. W niedawnej rozmowie Adaś podkreślił, że Stanisławski o dziesięciolecia wyprzedził badania dotyczące tzw. ucieleśnionego umysłu, że wciąż wiele można się od niego uczyć.

Podczas pracy ze studentami często wychodzi pani do nich, zrywa ze stereotypem profesora siedzącego za biurkiem. To też pokłosie studiów aktorskich?

- Inaczej nie potrafię! Tak mnie uczono i tak ja będę uczyć. Przekazywać wiedzę na wesoło i poprzez zabawę, a przede wszystkim w dobrej i ciepłej atmosferze. Uważam, że nauka i sztuka powinny rodzić się na bazie pozytywnych emocji. Według tego żyję i według tego pracuję.

A jak studenci reagują na taką żywiołowość?

- Grupa grupie nierówna. Są grupy bardzo zamknięte, ma się wrażenie, że stoi między nami szklana ściana i z początku nie słyszą tego, co się do nich mówi, czuję, że się mnie boją. Wystarczy jednak jeden czy drugi uśmiech, żeby było łatwiej. Wydaje mi się, że potrafię dogadać się z absolutnie każdym studentem. Są grupy, których nigdy nie zapomnę. To ludzie, z którymi po zakończeniu edukacji przechodzę na "ty", zaprzyjaźniam się, których zapraszam do domu i z którymi wspólnie jeździmy na wakacje. Ze studentem najpierw trzeba się zaprzyjaźnić. Musimy pamiętać, że to jest ktoś ważny, nawet jeżeli jest młodszy i czegoś jeszcze nie wie. Wtedy można uczyć.

Relacja mistrz - uczeń na uniwersytetach powoli zanika. Chęć takiej współpracy musi wyjść ze strony ucznia czy to kwestia wykładowcy?

- Czasami trzeba zaprosić kogoś na konsultację, żeby coś ruszyło, żeby studentowi pomóc, żeby się nie wstydził. Niektórych rzeczy nie da się załatwić w grupie, szczególnie podczas pracy nad wymową.

Jak doświadczenia sceniczne wpłynęły na prowadzenie zajęć? "Gra" pani czasami przed studentami?

- Wydaje mi się, że studenci widzą moje żywe oczy, moją wiarygodność i naturalność. Staram się być sobą, być kimś prawdziwym. Każde zajęcia mają w sobie coś ze spektaklu, z tym, że ja go nie gram, ja go przeżywam. Chociaż gdybym mogła, siedziałabym i całe zajęcia czytała studentom Puszkina! Wtedy zaczęłoby się aktorstwo.

Przedłożyła więc pani karierę pedagogiczną nad karierę aktorską.

- Jak tylko się dowiedziałam, że będę mamą, uznałam to za najważniejszy cel mojego życia. Nie potrafiłabym zostawić mojej córki, żeby jechać gdzieś w świat i robić karierę. Właśnie dzięki niej odniosłam sukces, a jest nim ona sama. To nie tylko osoba wszechstronnie uzdolniona, mądra i ciekawa świata. Moja córka jest moim przyjacielem. W tym roku kończy szkolę muzyczną drugiego stopnia w klasie śpiewu klasycznego w Olsztynie, jednocześnie studiuje na pierwszym roku filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie świetnie sobie radzi. Jestem z niej dumna. Uwielbiamy wspólnie podróżować, godzinami zwiedzamy muzea, galerie, brodzimy po ulicach wspaniałych miast. Gdziekolwiek pojedziemy, zawsze staramy się pójść do opery, która jest pasją Marii. Mieć córkę przy sobie? To było możliwe tylko w Olsztynie, przy mojej mamie, która czuwała przy Maryni, kiedy ja pracowałam. Rodzicom zawdzięczam wszystko.

I nie żałuje pani czasami tego wyboru?

- Nigdy w życiu! Żeby być aktorem, trzeba mieć specyficzny charakter. Trudno byłoby mi teraz kogoś się posłuchać, chyba nie dałoby się mnie wyreżyserować. Warto też podkreślić, że nie ma nic piękniejszego, niż dzielić się wiedzą z drugim człowiekiem.

Jest pani rodowitą olsztynianką...

- Tak, tu się urodziłam, tu mieszkam i tu pozostanę. Długo mieszkałam w wielkim mieście, w Petersburgu, i bardzo tęskniłam za Polską i za rodzicami. Tak jak trzy siostry z Czechowa cale życie marzyły o wyjeździe do Moskwy, tak ja nie chcę wyjechać ani do Moskwy, ani do Londynu, ani do Paryża. Chcę być tu, w Olsztynie, na świętej Warmii. Tu jest mój dom, rodzina, ojczyzna i tu jestem szczęśliwa. Niedaleko Olsztyna mam też namiastkę wiśniowego sadu. Drzewa posadził mój tata. Konfitury robię oczywiście według rosyjskiej receptury (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji