Artykuły

Artur Ruciński: Spóźniony debiutant w Met

- Chyba jestem szczęściarzem, bo w ciągu pięciu lat udało mi się trafić na deski Met, londyńskiej Covent Garden, mediolańskiej La Scali i Opéra Bastille w Paryżu, dokąd wracam regularnie. Miło jest zadebiutować w dobrym teatrze, ale dopiero ponowne zaproszenie jest miarą sukcesu - mówi baryton Artur Ruciński, który niedawno zadebiutował w nowojorskiej Metropolitan Opera. Rozmowa w Gazecie Wyborczej.

W marcu tego roku kolejny polski śpiewak zadebiutował w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. To baryton Artur Ruciński, który w "Madame Butterfly" Giacomo Pucciniego zaśpiewał rolę Konsula Sharplessa i tym samym dołączył do Mariusza Kwietnia, Piotra Beczały, Aleksandry Kurzak, Andrzeja Dobbera, stale obecnych na scenie Met. O Rucińskim stało się głośno już trzy lata temu, gdy na Festiwalu w Salzburgu w wielkim stylu zastąpił chorego Placida Dominga w "Trubadurze" Giuseppe Verdiego. Został wówczas okrzyknięty wschodzącym barytonem Verdiowskim.

W niedzielę w Teatrze Wielkim w Poznaniu odbył się jedyny zaplanowany na 2016 r. koncert Rucińskiego w Polsce. W programie były utwory Verdiego, Donizettiego, Wagnera i Bizeta.

***

Rozmowa z Arturem Rucińskim

Anna S. Dębowska: Jak doszło do pana debiutu w Metropolitan Opera w Nowym Jorku?

Artur Ruciński: Mój debiut miał nastąpić już dwa lata temu. Szykowałem się do roli Walentego w "Fauście" Gounoda. Premierę odwołano z powodu cięć budżetowych, zaproszenie pozostało jednak aktualne. Niestety, trudno mi było znaleźć nowy termin, bo moja kariera nabrała rozpędu i pierwszą możliwą datę udało się ustalić dopiero na ten rok. Zaśpiewałem pięć spektakli "Madame Butterfly". Dopiero zaczynam przygodę z Met: od Petera Gelba, dyrektora generalnego, dostałem zaproszenie na trzy następne produkcje.

Co to będzie?

- Jestem trochę przesądny i dopóki nie mam podpisanego kontraktu, nie zdradzę, o jakie tytuły chodzi. W przeciwieństwie do Sharplessa z "Madame Butterfly" będą to pierwszoplanowe role, a pierwszą z nich zaśpiewam w 2019 r.

Nie było nic wcześniej?

- Proponowano mi Germonta w "Traviacie", ale podpisałem już kontrakt na "Łucję z Lammermooru" w Tokio. W kalendarzu na 2017 i 2018 r. nie udało mi się znaleźć wolnego terminu.

Myślałam, że jak przychodzi oferta z Metropolitan Opera, to się wszystko rzuca.

- Byłoby to nieprofesjonalne. Trzeba szanować inne teatry, a dyrekcja Met doskonale rozumie, że mam wcześniejsze zobowiązania.

Miło z jej strony. Jak się poznaliście?

- To było pięć lat temu, podczas mojego amerykańskiego debiutu w Los Angeles Opera, gdzie śpiewałem Marcella w "Cyganerii" Pucciniego. Na widowni byli wysłannicy Petera Gelba, który później zaprosił mnie do Nowego Jorku na przesłuchanie. Przyleciałem prosto z Los Angeles zmęczony, niewyspany i przeziębiony, ale widocznie nie było tak źle, skoro od razu zaproponowano mi udział w "Fauście".

Walentego śpiewał pan w Warszawie w produkcji Boba Wilsona, a Sharplessa w "Madame Butterfly" też tutaj, w inscenizacji Mariusza Trelińskiego.

- To jedna z najpiękniejszych produkcji Mariusza. Ta nowojorska "Butterfly", którą wyreżyserował Anthony Minghella, jest zupełnie inna. Zresztą obie są piękne. U Trelińskiego w roli synka Butterfly występował chłopiec, u Minghelli jest to kukiełka animowana przez trzech ubranych na czarno aktorów. Wrażenie jest niesamowite, bo jak się patrzy na tę lalkę, ma się wrażenie, że to żywy człowiek.

Jak wygląda organizacja przedstawień w Met?

- To olbrzymi teatr, w którym każdy zna swoje miejsce. Uderzyła mnie ilość pozytywnej energii i optymizm, którym emanuje cała ekipa. Pracują szybko i sprawnie, żeby nadążyć za harmonogramem. Grają bardzo dużo różnych przedstawień. "Butterfly" nie była łatwą produkcją, bo jedna po drugiej rozchorowały się wykonawczynie roli tytułowej, poproszono więc w ostatniej chwili Portorykankę Anę Marię Martinez, ale i ona miała wcześniejsze zobowiązania, więc w pewnym momencie musiała ją zastąpić Latonia Moore. W związku z tym mieliśmy dużo więcej prób, ale ta sytuacja pokazała świetną organizację pracy w Met.

Publiczności przyjęła mnie entuzjastycznie. Nie spodziewałem się fajerwerków, śpiewając Sharplessa, a dostałem takie brawa jak główna postać. Czegóż chcieć więcej podczas debiutu?

Śpiewał pan już we wszystkich najważniejszych teatrach operowych.

- Chyba jestem szczęściarzem, bo w ciągu pięciu lat udało mi się trafić na deski Met, londyńskiej Covent Garden, mediolańskiej La Scali i Opéra Bastille w Paryżu, dokąd wracam regularnie. Miło jest zadebiutować w dobrym teatrze, ale dopiero ponowne zaproszenie jest miarą naszego sukcesu. Miło jest też śpiewać z kolegami i koleżankami z kraju. Za dwa miesiące wystąpię z Olą Kurzak w Covent Garden w "Łucji...".

Co stoi za fenomenem popularności polskich śpiewaków na świecie? Roczniki 60. i 70. były wyjątkowo utalentowane czy jest to sprawa otwartych granic?

- Polski sukces bierze się przede wszystkim z ciężkiej pracy. My, Polacy, musimy lepiej zaśpiewać po włosku od Włocha, po niemiecku od Niemca itd. Nasz sukces jest faktem. W Metropolitan Opera w jednym sezonie wystąpiło pięciu polskich śpiewaków: Beczała, Kwiecień, Kurzak, ja i jeszcze Edyta Kulczak, która śpiewa tam od wielu lat mniejsze role. Rosjanie, stale obecni od wielu lat w Nowym Jorku, są oczywiście wybitni, ale mieli ułatwione zadanie ze względu na wsparcie uwielbianego w Met Walerego Giergijewa, który pościągał z Teatru Maryjskiego swoich najlepszych śpiewaków z Anią Netrebko na czele.

Czy istnieje polska szkoła śpiewu?

- Istnieje jedna międzynarodowa szkoła dobrego śpiewu. Ja akurat uczyłem się w Polsce, u Jerzego Knetiga w Warszawie i u Kałudi Kałudowa. Korzystałem z wiedzy takich pedagogów, jak Halina Słonicka, Zdzisława Donat, Krystyna Szostek-Radkowa. Słuchałem i od każdego coś brałem.

Obserwuję dziś tendencję wśród menedżerów do tego, aby do ciężkich ról dramatycznych angażować dwudziestoparoletnich śpiewaków i wyzyskiwać ich talent. Często są to błyskotliwe kariery, ale bardzo krótkie, bo młody głos w tak trudnych rolach szybko się niszczy.

W tym roku kończę 40 lat i może mogłem osiągnąć to, co mam teraz, dużo wcześniej, ale nie śpieszyłem się. Zależało mi na rodzinie, na tym, żeby mieć czas na wychowanie syna i na rozwój. Od kiedy w 2002 r. zadebiutowałem w Warszawie jako Oniegin, dostawałem bardzo dużo propozycji z innych polskich teatrów, ale wybierałem tylko role dopasowane do moich możliwości.

Zostawiałem sobie czas na gruntowne przygotowanie repertuaru, chciałem się rozwijać, a nie eksploatować swoje siły. I wiedziałem, że jeśli będę reprezentował wysoki poziom, prędzej czy później ktoś zaproponuje mi współpracę, więc nie jeździłem na przesłuchania, nie szukałem agentów. Menedżerowie sami mnie znaleźli. Najpierw byli to Szwajcarzy, dzięki którym dostałem angaż do Staatsoper w Berlinie, gdzie pod batutą Daniela Barenboima zaśpiewałem Oniegina. Od kilku lat moim impresariem jest Gianluca Macheda, z którym doskonale się rozumiemy [IMG Artists reprezentuje m.in. skrzypka Joshuę Bella i pianistę Piotra Anderszewskiego].

Co jest więc potrzebne, żeby odnieść międzynarodowy sukces?

- Dobry śpiewak i dobry agent oraz ciężka praca. Mądra kontrola swojego organizmu. Trzeba instynktownie wiedzieć, jaki repertuar jest dla nas odpowiedni w danym okresie życia. To nie jest takie proste w sytuacji, gdy teatry w Polsce drastycznie ograniczyły zatrudnienie na etatach, odbierając śpiewakom bezpieczeństwo socjalne. Część moich kolegów, żeby w ogóle funkcjonować na rynku, musi przyjmować role, które przerastają ich kondycyjnie. Często wpadają w pułapkę, bo głos szybko się niszczy. Mam szczęście, los mnie faworyzuje, dlatego staram się odwdzięczyć, np. poprzez działalność charytatywną na rzecz ciężko chorych dzieci. Właśnie zostałem ambasadorem Fundacji Czerwone Noski - Klown w Szpitalu, która stosuje śmiechoterapię, m.in. w klinice "Budzik".

Zagraniczni krytycy piszą o panu: "wschodzący baryton verdiowski". Nie jest łatwo o taki głos. Czym się charakteryzuje?

- Mówimy o sztuce belcanta, o szerokich, płynnych frazach, w których kontroluje się oddech, w których przejawia się pełnia, moc i wielkość głosu. U Pucciniego role barytonowe są "niedowartościowane", za to Verdi, który sam śpiewał barytonem, napisał wspaniałe partie na ten głos: Simon Boccanegra, Makbet, Rigoletto, Falstaff, Renato z "Balu maskowego", Jagon z "Otella"... To są moje przyszłe role. Nie widzę się w Wagnerze, może poza Wolframem z "Tannhäusera", nie do końca odpowiada mi brzmienie języka niemieckiego. Najbliższa mojemu sercu jest muzyka włoska i rosyjska.

Jak wygląda pana dzień?

- Śpiewak musi być jednocześnie aktorem: świetna pamięć, opanowany ruch i gest, wszystko trzeba pogodzić w jednym czasie. Reżyserzy wymagają od nas coraz częściej świetnej formy fizycznej. Jeśli nie śpiewam prób czy spektakli, to w domu ćwiczę wokalizy, szlifuję repertuar. Poświęcam na to kilka godzin dziennie. Nie palę, czasem może ze znajomymi dobre cygaro, ale jakbym palił na co dzień, tobym musiał zmienić zawód. Na scenie mam papieros elektroniczny, jeśli mój bohater ma palić. Nie odmawiam sobie zimnych napoi, bo to raczej międzykontynentalne podróże samolotami źle wypływają na drogi oddechowe niż szklanka schłodzonego piwa. Zdarzało mi się śpiewać i z grypą, i z anginą, i z 40-stopniową gorączką.

Co się wtedy dzieje z głosem?

- Jeżeli mamy struny głosowe czyste, bez infekcji, i dobrą technikę wokalną, to możemy śpiewać bez ryzyka zdarcia gardła. W przypadku zapalenia zatok trzeba zastosować inhalację, jakieś leki obkurczające śluzówkę. Czasem jednak trzeba odwołać spektakl, gdy już jest naprawdę ciężko, choćby po to, żeby nie uniknąć powikłań.

Jak pan podchodzi do uwspółcześniania opery?

- Z otwartym umysłem. Sztuka musi ewoluować. Można śpiewać na leżąco, w powietrzu, do góry nogami też, dopóki nie straci się przytomności.

A co jest niedopuszczalne?

- Na pewno śpiewanie tyłem do publiczności. Chyba że scenograf postawi ścianę, od której głos się będzie odbijał i szedł w stronę widowni. Niedopuszczalne jest dla mnie stosowanie mikrofonów na scenach operowych. Scena weryfikuje to, kto jest śpiewakiem, a kto śpiewającym aktorem.

Najbardziej emocjonująca chwila w karierze?

- Zastępstwo za Placida Dominga na Festiwalu w Salzburgu w roli Hrabiego Luny w "Trubadurze" Verdiego. Dwa lata temu byłem z rodziną na wakacjach, na szczęście nie wyjechaliśmy za miasto. Zadzwonił do mnie Gianluca Macheda z pytaniem, czy jeszcze tego samego dnia jestem w stanie polecieć do Salzburga, bo Domingo jest chory i miałbym go zastąpić.

Rolę Hrabiego Luny znałem dobrze, śpiewałem ją wcześniej w Wiedniu i w Weronie. Biegiem do taksówki i do samolotu, ponieważ następnego dnia po południu miał być spektakl. O próbie nie było mowy, za mało czasu. O tym, jak wygląda przedstawienie, dowiedziałem się z nagrania i z rozmowy z asystentem reżysera. A inscenizacja była dość skomplikowana, bo przygotowana przez Alvisa Hermanisa. W obsadzie Ania Netrebko, na podium dyrygenckim - Daniele Gatti. Prestiż i odpowiedzialność.

Na szczęście bardzo się spodobałem i właśnie wtedy napisano, że mój głos idealnie pasuje do Verdiego. Na dodatek w tym samym czasie jeździłem do Wenecji śpiewać również Hrabiego Lunę w innej inscenizacji w Teatro La Fenice. Podróżowałem między Salzburgiem i Wenecją, ale jak się dobrze zna rolę i ma się dobrych partnerów w obsadzie, to można temu wszystkiemu podołać. Aczkolwiek stresu jest zawsze co niemiara.

Śni się to panu czasem w charakterze koszmaru?

- Śniło mi się parokrotnie, że już jestem na scenie, orkiestra gra uwerturę, a ja uświadamiam sobie, że nie znam nut. Budziłem się wtedy przerażony. Na jawie mi to nie grozi, drobiazgowo przygotowuję się do roli.

W razie czego sufler pomoże.

- Suflerów zatrudniają tylko niektóre teatry: Met, La Scala. Teatr Wielki - Opera Narodowa też, ale oni stoją w kulisach, po bokach, a scena warszawska jest szeroka, więc trzeba podejść, a na to nie zawsze pozwala inscenizacja. Jeśli pojawia się luka w pamięci, to najważniejsze jest, żeby się nie zatrzymać. Trzeba śpiewać dalej, aż wskoczymy z powrotem w tekst.

Artur Ruciński - baryton, rocznik 1976. Absolwent Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, karierę wokalną rozpoczął w Warszawskiej Operze Kameralnej, a następnie w Operze Narodowej w spektaklach Mariusza Trelińskiego, Achima Freyera, Boba Wilsona. Stale obecny w Covent Garden, La Scali, Opera Bastille w Paryżu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji