Golas po flamandzku
Trafiłem do teatru w sposób bardzo dziwny - powiedział w jednym z wywiadów Michel de Ghelderode. Przez przypadek. Któregoś dnia - pod koniec pierwszej wojny światowej - odwiedził mnie ktoś z cyganerii artystycznej, zagłodzony i wynędzniały. Zaproponował mi wygłoszenie odczytu dla grupy młodych i artystów i pisarzy. Przystałem na to z entuzjazmem, sprecyzowałem temat: Edgar Allan Poe. "Brawo - odpowiedział. - Ale sam odczyt, to i trochę mało. Mógłby pan przeczytać jakąś sztukę? Z pewnością ma pan coś gotowego...". Byłem zarozumiały jak wszyscy młodzi pisarze, więc odparłem: "Oczywiście mam pełną i szufladę sztuk. Ile z nich pana interesuje?". "Jedna wystarczy". W ten i sposób zostałem zmuszony do napisania sztuki w stylu Poe... Było to okropne, niezborne, makabryczne i pełne pasji. Odniosłem wielki sukces, wystąpienie moje przyjęto entuzjastycznie. Nie wiem tylko, czy oklaski nagradzały sztukę, czy też to, że nareszcie zrobiło się widno". Owa szczeniacka fanfaronada Ghelderodego (a właściwie Martensa, jako że nazwisko "de Ghelderode" przybrał i dopiero w 12 lat później) zaowocowała bogato: pół setką sztuk wpisujących i ich autora do czołówki dramaturgów XX wieku. Ten niezwykły pisarz uformował całe swe dzieło, podobnie jak życie, ze sprzeczności. Z krwi, temperamentu i kultury Flamand nie znał nawet języka swych ojców. Teatr Vlaamse Volkstooneel w Brukseli wystawiał prapremiery Ghelderodego... w i przekładach z francuskiego. Wychowalny w atmosferze klerykalnego katolicyzmu, całą siłę swej gorzkiej, okrutnej ironii zwracał przeciwko księżom i zakonnikom, a równocześnie przesycał sztukę swoistą mistyką. Zwrócony ku tradycjom jurnej przeszłości, obżarstwa, pijaństwa i swawolnej miłości - nie mógł uwolnić się od prześladującego go tematu śmierci.
Ghelderode podobnie jak jego i mistrz Karol Da Coster (autor "Osobliwych przygód Dyla Sowizdrzała") to najznakomitszy, najgłębszy i najsubtelniejszy przewodnik po obszarach bogatej, a tak mało nam znanej, kultury flamandzkiej. Jego poetyckie, rubaszne, dziwne a zachwycające sztuki odsłaniają nam tej kultury uroki, cechy dominujące, związki i sprzeczności oraz nieprzerwaną poprzez wieki ciągłość. Teatr Dramatyczny, który tak wiele cennych pozycji repertuarowych zaprezentował Warszawie, po raz drugi w swej historii sięga po Michela de Ghelderode. Tym razem wystawia na Sali Prób sztukę zaliczaną do najwybitniejszych osiągnięć tego pisarza - "Czerwoną magię". Chwała mu za to! Drugim powodem do chwały Teatru Dramatycznego jest obsadzenie w roli prowadzącej, skąpca i kutwy Hieronimusa, świetnego aktora Wiesława Gołasa. Mimo dość nieszczęśliwych skrótów tekstowych i bezbarwnej reżyserii Piotra Piaskowskiego - Gołas ratuje przedstawienie. Ratuje na tyle, na ile może uczynić to aktor, sam dając popis sztuki najwyższej próby.
Artysta tak wybitny, popularny i sprawdzony w tylu teatralnych, filmowych i telewizyjnych opresjach jak Gołas, nie potrzebuje, by grzecznościowo garnirować jego nazwisko wymyślnymi przymiotnikami. Trudno jednak powstrzymać się od nich, skoro to, co stworzył na malutkiej scenie Sali Prób. jest tak wielkie. Namalował on portret chciwości. Już nie człowieka nawet, ale cechy charakteru. Jakże ludzkiej i nieludzkiej zarazem. Portret o wielu barwach, tonach, odcieniach. Wyrzekając się efektownych chwytów scenicznych, gierek, kokietowania publiczności swym szelmowskim wdziękiem - zarysował Gołas głębokie, wnikliwe studium psychologiczne. Dokonał autopsji chciwości, żądzy posiadania wszystkiego i za każdą cenę. Niszczącej człowieka niczym nałóg namiętności, by mieć! A mimo, że swego bohatera osądza surowo, nie tuszując niczego, to przecież pozwala nam na samym końcu obdarzyć go ciepłem ludzkiego współczucia. Wtedy, gdy my już wiemy, że los się dokonał. My, ale nie on Hieronimus-Gołas. Reżyseria Piaskowskiego pozbawiła "Czerwona magię" rubasznego humoru, jurności, przegnała śmiech. Odebrała jej jedną z podstawowych cech charakteryzujących dramaturgię Ghelderodego, charakteryzujących tradycje kultury flamandzkiej. Próbował nawrócić do tego nurtu Tadeusz Bartosik (Mnich) i w mniejszym stopniu Franciszek Pieczka (Romulus). Obu im należy się za to uznanie, szkoda tylko, że są to zaledwie cienie krwistych postaci "Czerwonej magii". Mistrzowską rękę widać było w scenografii Jana Kosińskiego. Pomysłowej, znakomicie wkomponowanej w scenę Sali Prób. niezwykle funkcjonalnej, cóż kiedy raz po raz źle wykorzystywanej. Mimo wszystkie "ale" dla Gołasa, Ghelderodego i Kosińskiego warto zobaczyć tę "Magię", która mimo że przyprószona szarością inscenizacji, bucha płomienna czerwienią talentów tej wielkiej trójki.