Artykuły

Kandyd, czyli Polska i świat jako śpiewogra

"Kandyt, czyli optymizm" wg Woltera w reż. Pawła Aignera w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Jerzy Doroszkiewicz w Kurierze Porannym.

Przepełniona humorem śpiewogra "Kandyd, czyli Optymizm" niesie w sobie filozoficzny podtekst, z aluzjami do współczesności. Nowa premiera w reżyserii Pawła Aignera przygotowana przez Białostocki Teatr Lalek nawiązuje do najlepszych tradycji tej sceny.

Do ukazania klimatu epoki wystarczyły Pavlovi Hubićce stroje przypominające ówczesną modę dworską, takoweż ukłony i nieco przerysowana gra aktorów. Ich postaci nawet nie zdają sobie sprawy, że odgrywają role w nadnaturalnym teatrze marionetek. W adaptacji scenicznej niemal każdy z aktorów gra po kilka postaci, nie wspominając o brawurowych zmianach kostiumów. W tekście padającym ze sceny pojawia się też wiele smaczków, które widownia błyskawicznie wyłapuje. Kiedy Kunegunda (w tej roli jak zwykle uwodzicielska Sylwia Janowicz-Dobrowol-ska) zaczyna rozpaczać najpierw po francusku, a później po niemiecku, natychmiast pojawia się dwóch żołnierzy w lateksowych mundurach, jeden nawet w przypominającej hitlerowskie formacje czapce.

To Błażej Piotrowski i Mateusz Smaczny śpiewająco i tanecznie wprowadzają widzów w trudy służby oficerów werbunkowych, którym "trudno przeniknąć do środowiska". Po tych słowach uważni widzowie znów wybuchają śmiechem. Warto przypomnieć, że teksty piosenek napisał na potrzeby warszawskiej adaptacji Maciej Wojtyszko, i trzeba przyznać, że porażają nie tylko inteligencją i humorem, ale paradoksalnie, ponadczasową aktualnością pewnych obserwacji. Tu także pierwszą z popisowych scen gra Michał Jarmoszuk - ów tytułowy Kandyd. W swej naiwności nie wie, co to armia i werbunek, ale szybko przypomina widzom, że i w czasach Woltera istniała cenzura, stąd służba królowi Bułgarów w istocie dotyczy króla Prus.

Paweł Aigner fantastycznie obmyślił scenę bitwy pomiędzy wojskami francuskimi i niemieckimi. Oprócz świetnie rozegranego wątku komediowego znów odwołującego się do tradycji początków niemego kina, choć na scenie rzecz jasna wypełnionego dźwiękami i słowami, dyskretnie pokazuje też losy szeregowego mięsa armatniego. Umierający żołnierz w zakrwawionej koszuli tak samo podle traktowany jest bowiem przez dowódców zarówno jednej, jak i drugiej armii.

Tymczasem Kandyd rusza w dalszą podróż. Zanim widz zorientuje się, że bohater trafił do Holandii, na scenie pojawia się młodzieniec w koszulce z Bobem Marleyem. Ten orędownik ganji nie jest tu bez powodu, a świadoma określonych ruchów i póz przybieranych przy kontakcie z marihuaną publiczność znów może pokładać się ze śmiechu. To jednak tylko preludium do absolutnie wspaniałej sceny zbiorowej.

Rozebrani do stylowej bielizny wszyscy uczestnicy spektaklu błyskawicznie zamieniają zwykły stół w okręt, który płynie po wzburzonych wodach do Lizbony. Kiedy spod stołu wytacza się Ryszard Doliński grający najpierw morską falę, a później gromy i uderzenia sztormowego wiatru, po widowni przechodzi huragan. Huragan czystego, oczyszczającego śmiechu. Ale to jeszcze nic! Za moment ta sama trupa będzie musiała zagrać ni mniej ni więcej, tylko... trzęsienie ziemi. I daje przysłowiową radę. Świetnie przygotowani wokalnie Sylwia Janowicz-Dobrowolska i sam Michał Jarmoszuk w brawurowo operowy sposób odśpiewują swoje spotkanie, wzbudzając huraganowe brawa. Swój świetny epizod, także wokalny, ma grający gościnnie Filip Gurłacz. Kiedy swoją historię leciwej damy i córki papieża opowiada widzom Barbara Muszyńska, dostaje w pełni zasłużone brawa.

W przedstawieniu nie brak efektownego fechtunku, ciekawie też zostali wyobrażeni ludożercy odziani w stroje przypominające Sowietów z czasów rewolucji, a może najazdu na Polskę 17 września roku pamiętnego.

Najmocniejszym w tej adaptacji etapem podróży Kandyda w poszukiwaniu owego tytułowego optymizmu jest dotarcie do Eldorado. Jakże swojsko ono wygląda. Ubrani w zupełnie współczesne stroje biesiadnicy w chocholim tańcu pląsają na weselu, a gościnnie występująca w przedstawieniu Justyna Schabowska jako panna młoda, popisowo womituje, jakby przeszła dobrą szkołę u Wojciecha Smarzowskiego. To Eldorado to z drugiej strony "kraj bez żadnej drogi", ale zamieszkiwany przez obywateli, którzy mają jedno zdanie, bezrefleksyjnych, uważających, że "jeżeli człowiekowi jest gdzieś znośnie to powinien się tego trzymać", za to przekonanych, że Europa chce ich zjeść. "Gdyby mogli wymordowaliby nas do ostatniego" mówi szef ceremonii, a może szef Eldorado - w tej roli uczesany nieco w klimacie ojca chrzestnego Ryszard Doliński, po czym intonuje najbardziej przejmujący song całego spektaklu, z powtarzającym się lamentem "jak można chcieć wyjechać z Eldorado". Równie współczesnej piosenki o dzisiejszej emigracji dawno nie słyszałem ze sceny. Bawi też puenta mówiąca, że tam najbardziej szanuje się obcokrajowców. Czyż ta postawa nie przypomina ciągle pewnej grupy Polaków?

Podróż Kandyda po świecie nie jest li tylko nagromadzeniem okropieństw czyhających na wędrowców. Wszak udaje mu się wyjść cało z niejednej opresji i tylko miłość nie pozwala mu na zawsze osiąść w swojskim Eldorado. A więc nadzieja istnieje. Dopóki BTL będzie wystawiał tak mądre, brawurowo i z poświęceniem zagrane spektakle, optymizmu w Białymstoku nie zabraknie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji