Wysokie koszty nowatorstwa
Dzięki spektaklom takim jak "Moja wątroba jest bez sensu albo zagłada ludu" Wernera Schwaba oraz "Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza - obu w reżyserii Anny Augustynowicz - wciąż mówi się o odwadze i nowatorstwie szczecińskiego Teatru Współczesnego.
Jedno nie ulega wątpliwości. Odważne, często kontrowersyjne inscenizacje Anny Augustynowicz spowodowały, że prowadzony przez nią szczeciński Teatr Współczesny przestał być jedną z wielu prowincjonalnych scen, a stał się miejscem chętnie odwiedzanym, popularnym. Augustynowicz jest dziś artystką modną. Wypada wiedzieć cokolwiek o jej przedstawieniach, mieć własne zdanie o tym, tworzonym z dala od wielkich centrów kulturalnych, teatrze.
Nic w tym dziwnego. Tu właśnie konsekwentnie realizowane są polskie dramaty współczesne, tu polskich prapremier doczekują się utwory autorów, z którymi spotkań boją się twórcy z bardziej renomowanych ośrodków. Szczeciński "Współczesny" cieszy się dzięki temu opinią teatru żywego. Tu nie działa się pod publiczkę nie schlebia gustom najszerszej widowni. Pierwsze wystawienia prowokujących sztuk Stiga Larssona, Clare McIntyre, Bernarda Marie Koltesa, Włodzimierza Szturca czy Grzegorza Nawrockiego pozwalają patrzeć na Szczecin jak na miejsce pierwszej konfrontacji dramatu ze sceną i widownią. Dyrektorzy warszawskich czy krakowskich scen często mówią, że o ewentualnej realizacji utowu świadczy jego powodzenie lub porażka we "Współczesnym".
Dzięki Teatrowi Małemu oglądaliśmy w Warszawie wszystkie najważniejsze przedstawienia Anny Augustynowicz. Tym razem przyszło nam obejrzeć dwa głośne spektakle - "Moja wątroba jest bez sensu albo zagłada ludu" Wernera Schwaba oraz "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza, nagrodzoną wcześniej podczas Opolskich Konfrontacji Teatralnych "Klasyka polska".
Realizacja dramatu Schwaba to pierwsze pojawienie się twórczości austriackiego artysty na polskiej scenie. Dzięki Augustynowicz odrabiamy więc kolejną zaległość, poznając to, co najbardziej charakterystyczne w dramaturgii Schwaba - dziś jednogłośnie zaliczanego do grona najważniejszych autorów niemieckiego obszaru językowego. Zmarły, w wieku 36 lat Schwab nie ukrywał, że tak naprawdę teatr niezbyt go interesuje. Jego sztuki po lekturze wydają się prawie niemożliwe do przełożenia na scenę. Najważniejszy jest w nich niewątpliwie język. Schwab nie pisze krótkich dialogów. Utrudnia aktorom nawiązanie bezpośredniego kontaktu. Jego postaci posługują się długimi tyradami, czasem trudno odkryć, gdzie tkwi sedno tych przemów. Dramaturgia Schwaba łamie wszelkie tabu. Wciąż mówi się tu o wszelkich okropieństwach. Na porządku dziennym są wszystkie możliwe odmiany gwałtu, przemocy, kanibalizm, perwersyjny, wyuzdany do granic możliwości seks. Wkraczając w świat Schwaba stajemy w obliczu końca cywilizacji. Degradacja dosięga ogółu społeczeństwa, a rozpoczyna się na poziomie rodziny. Można tu znaleźć każdą możliwą dewiację, zasmakować największej nienawiści.
W przedstawieniu Anny Augustynowicz na scenę przedostało się coś z tej atmosfery. Widzimy trzy "przedziały", w których gnieżdżą się bohaterowie. W pierwszym pani Robak (Ewa Sobiech) i jej syn - niedołężny malarz Herrmann (Arkadiusz Buszko) obrzucają się najbardziej wymyślnymi wyzwiskami, w drugim wzorowy mieszczanin pan Kovacic (Grzegorz Młudzik) obłapia swe nastoletnie córki, lokatorka ostatniego - pani Grollfeuer (Beata Zygarlicka) traktuje innych jak śmieci, a w końcu podczas uroczystego przyjęcia, morduje. To rzeczywistość, w której nienawiść zmienia człowiekowi punkt widzenia, żółć zalewa oczy. Wykoślawiona, obrzydliwa. Sztuka Schwaba i przedstawienie Augustynowicz próbują sportetować świat po zagładzie. Ważne i osobliwe, że dokonuje się ona nie na zewnątrz, ale w nas samych. Jeśli po wyjściu z teatru ktoś postawi pytanie, co do tego doprowadziło - można będzie mówić o sukcesie spektaklu.
"Moja wątroba jest bez sensu..." stawia bezkompromisową diagnozę. Nie ma tu miejsca na niedopowiedzenia. Ten teatr cechuje bardzo gruba kreska w rysowaniu postaci. Sztuce Schwaba to posłużyło, co jednak z Gombrowiczem?
"Iwona..." w interpretacji Augustynowicz rozgrywa się tu i teraz. Inscenizatorka ramą przedstawienia uczyniła pokaz nowoczesnej mody przy ogłuszających dźwiękach muzyki techno. Damy dworu noszą obcisłe, plastikowe szorty, lubieżnie prężą ciała, zamaszystym krokiem poruszają się po scenie niczym po wybiegu. Dworscy dygnitarze i para królewska czują się tu jak ryby w wodzie. Widać, że akceptują ten układ i hierarchię spraw, dyktują swoje prawa. Podobnie jak w sztuce Schwaba Augustynowicz pragnie więc skompromitować, wykpić współczesny model społeczeństwa. Tam wszakże krytyka dotykała kwestii uniwersalnych. Tym razem jej adresat jest ściśle określony.
Od początku wiemy, jak rozwiną się tu wydarzenia. Bez pudła przewidujemy, komu reżyser przyzna rację. Niknie cała dwuznaczność dramatu Gombrowicza. Niewiele tu zresztą autora "Ferdydurke". Chociaż właściwie nie ma skrótów, jogo słowa z trudem przebijają się przez rampę. Łupem uproszczeń, pozwalających gładko przeprowadzić założoną z góry tezę, padły kwestie dla sztuki najbardziej podstawowe. Zniknęło gdzieś pytanie o istnienie Boga? dylematy Filipa skarlały i dotyczą głównie erotyki. Zniewolenie formą przybiera kształt zabawy. Wszystko jest oczywiste - nie dotrzemy do drugiego dna utworu. Na osłodę pozostają nam dobre role Anny Januszewskiej (Królowa), Dymitra Hołówki (Król) i Beaty Zygarlickiej (Iwona).
Oba przedstawienia ukazują dobitnie zalety i niedostatki propozycji Anny Augustynowicz. Chcąc mówić o rzeczach ważnych, analizować współczesną rzeczywistość, zbyt często stawia na dosłowność, odzierając literaturę z tajemnicy. Takie są koszty nowatorstwa. Może niedługo przyjdzie czas, że w teatrze Augustynowicz oprócz spektakli ostrych jak brzytwa, zagości też potrzebna mu czasami subtelność?