Pokaz nowych mód
Pisanie i mówienie o "Iwonie, księżniczce Burgunda" należało w minionych tygodniach do szczególnego rodzaju obowiązku. Nic dziwnego. Pokazana w Krakowie sztokholmska inscenizacja tej sztuki wyszła spod ręki samego Bergmana. Premiera "Iwony" w jakże dalekim Szczecinie nie zwróciła takiej uwagi. A szkoda. Z tego choćby względu, że Augustynowicz widziała skandynawski spektakl wcześniej (przebywając na zaproszenie Szwedów - jako skuteczna i konsekwentna realizatorka dramatów Stiga Larssona - w ich kraju), a na deskach Współczesnego wystawiła przedstawienie dalekie od koncepcji Kungliga Dramatiska Teatern, której mistrzowski tradycjonalizm tak był przez jednych chwalony, a przez drugich (raczej pokątnie) krytykowany.
Mówiąc po prostu: Augustynowicz, zgodnie zresztą ze swoimi artystycznymi predyspozycjami, spróbowała Gombrowicza przedstawić językiem współczesnej kultury. A że "Iwona" jest sztuką ukazującą kryzys Form - sięgnęła po formy dzisiejszej kulturze przypisane. Otrzymaliśmy dzięki temu spektakl atrakcyjny, dobrze odbierany przez widzów i żywo przyjęty przez miejscowe media. Oryginalny, ale niestety nie dość precyzyjny w swym scenicznym kształcie.
Prolog zapowiada wszakże, iż będziemy mieli do czynienia z inscenizacją o dużej sile wyrazu, śmiałą w tym nowym spojrzeniu na "Iwonę". Widzowie, zasiadający bezpośrednio na scenie (będącej swego rodzaju areną dla działań aktorów), stają się świadkami dynamicznego pokazu mody. W rytm głośnej muzyki techno skądinąd znakomita to robota Ostaszewskiego, tak zresztą jak i cała realizacja dźwiękowa spektaklu) po pochyłych podestach wkraczają na scenę ostre dziewczyny i wyzywający młodzieńcy - odziani w krzykliwej barwy plastikowe szaty. Z pojawieniem się każdego kolejnego modela - równocześnie postaci spektaklu -zmienia się krój i styl szat. Ale ten pokaz różnych mód (od połyskliwych kosmicznych wdzianek po miękkie wełny i elegancki luz w typie Hugo Bossa) to w gruncie rzeczy wizerunek tej samej kultury. Obraz współczesnego blichtru, świata jarmarcznej wrzawy mediów. Nie bez kozery pierwsze padające ze sceny słowa wypowiadane są przez mikrofon w formule telewizyjnego interviewu.
Taki dwór przedstawia nam Augustynowicz, nakładając na jego konwencjonalną operetkową formę - tę dzisiejszą, nowobogacką i pseudonowoczesną. Zyskuje tym aprobatę publiczności, rozpoznającej swój świat, ale jak sądzę, nie daje temu rozwiązaniu w dalszej części spektaklu wystarczającego artystycznego usprawiedliwienia. Współczesne ramy słabo okazują się związane z resztą sztuki. Wprawdzie Inocenty (Robert Gondek), biznesmen z tandetnym szykiem i nieodłącznym telefonem komórkowym w dłoni, ośmieszony jest w mig jako produkt tej kultury, ale pomysł wydaje się sprzeczny z intencją dramatu. Taki jednokomórkowiec rodem z polskiego high life'u niewiele ma wspólnego z postacią zakompleksiałego przeciętniaka kochającego Iwonę z braku innych możliwości. Niewiele też wynika z faktu, że królowa (Anna Januszewska) pożera bez wdzięku batonik Mars, a u wejścia na widownię klęczy Żebrak (Mateusz Bejger), dżinsowy chłopak z tabliczką: "jestem chory na AIDS". Owszem, są to czytelne, mocne znaki, mające być pewnie informacją, że rzecz dzieje się tu i teraz, a więc zawsze i wszędzie. Ale w przedstawieniu, które jest tak wpisane w rzeczywistość, coś więcej jednak z tego winno wynikać. Zwłaszcza z teatralnego punktu widzenia.
Tymczasem mamy tu chwilami wyraźne zakłócenia stylistyki. Ciotki Iwony to przebrani faceci (Jacek Piątkowski, Wiesław Orłowski) rodem raczej z kabaretu. Obaj grający księcia Filipa aktorzy (Dariusz Pick na zmianę z Pawłem Niczewskim) to z kolei postaci jakby w publicystycznej manierze utrzymane, młodzieńcy kontestujący obyczajowość świata dorosłych. Zamieszanie pogłębia finał - wyjątkowo efektowny teatralnie, fascynujący swoim infernalnym obliczem zła, jakie ujawnia dwór, i niemal metafizyczny, ale jakby oderwany od reszty spektaklu. To wszystko sprawia, że chwieje się Forma. Lecz nie ta, której kryzys powoduje Iwona, ale ta, z której zbudowana jest sztuka.
Tu jeszcze o finale słówko. Obnażona w nim nagość (nago jest, dosłownie, acz nie wulgarnie, bo purpurowe światło i usytuowanie aktorów maskują szczegóły - cały dwór, jedynie Iwona i Filip pozostają ubrani) to jakby Gombrowiczowska nagość a rebours. Nie tyle prawda, życie, szczerość, brak form, ile mięcho, które wyłazi spod mód, strojów i konwencji. Pomysł wart uwagi, ale i on ginie w inscenizacji pośród odniesień do rzeczywistości.
Trzeba jednak przyznać, iż spektakl ogląda się bardzo dobrze. Między innymi za sprawą aktorów. Iwona Beaty Zygarlickiej łączy nie spotykaną na ogół w tej roli delikatność z biologiczną (?) siłą, której przecież nie brak bohaterce sztuki. Ale pierwsze skrzypce gra tu trójka z dworskich szczytów: królowa -Anny Januszewskiej, o słabo ukrytych manierach nuworyszki z bazaru, Król - Tadeusza Zapaśnika, safanduła przeistaczający się w demonicznego okrutnika, i Szambelan - Jacka Polaczka, dworak o gejowskich rysach, niepostrzeżenie wydobywający na jaw drapieżną mroczną moc.
Cokolwiek by zresztą powiedzieć o tym przedstawieniu, rzec trzeba przede wszystkim jedno: Augustynowicz próbując unowocześnić zewnętrzny kształt sztuki nie czyniła tego tak, jak czynią czasem reżyserzy stawiający wyłącznie na efekt. Jej "Iwona" jest próbą przemyślaną, interesującą, choć moim zdaniem nie dość spójną. Być może zresztą (do czego wielu przekonał Bergman) "Iwony" w ogóle nie należy zmieniać, przystosowywać, wpisywać w inny niż obecny w sztuce, umowny, konwencjonalno-dworski czas. Być może. Ale jeśli próbuje się tego mądrze - stać się to może źródłem interesujących refleksji. A Współczesny, kierowany artystycznie przez Augustynowicz, nie od dziś jest dowodem na zasadność takich przedsięwzięć.