Głosujący nogami
Agata Tuszyńska, autorka popularnych książek o Wisnowskiej, Krzywickiej i Singerze, już dawno temu daleko odeszła od teatru, choć z wykształcenia jest jego uczonym historykiem. Dziś to znana nie tylko w Polsce pisarka; uczy nawet młodzież na uniwersytecie, jak rozwijać umiejętności literackie. Pierwsza - po nie powiem ilu latach - wydana ostatnio duża praca Tuszyńskiej dowodzi zarówno talentu, jak ogromnej pracowitości i rzetelności badawczej.
"Gwiazdy i gwizdy" to książka o publiczności teatralnej od początku powstania sceny narodowej do wybuchu drugiej wojny światowej. Próżno by szukać w polskich bibliografiach teatralnych drugiego tak całościowego ujęcia tematu. To historia, ale pisana z socjologicznym i reporterskim zacięciem. Źródłem są pamiętniki, relacje, prasa z epoki, literatura wyższego i niższego lotu, opracowania historyczne. Całość obrazów widowni teatralnej za Bogusławskiego, za Warszawskich Teatrów Rządowych, za Pawlikowskiego i Wyspiańskiego, Kotarbińskiego i Solskiego, wreszcie za Jaracza, Osterwy i Schillera ożywia wyobraźnia autorki, wsparta wnikliwością i zawsze udokumentowaną wiedzą o wydarzeniach politycznych, gustach, modach, przemianach obyczajowych.
Niektóre tak zwane prace naukowe, a właściwie zdecydowana ich większość, pozostają na wieki wieków w obiegu uniwersyteckim. Zwyczajnie trudno je czytać laikom z powodu bariery językowej (i nie chodzi mi bynajmniej o grekę czy suahili). Tok narracji Tuszyńskiej jest zaprzeczeniem solennego nudziarstwa wspartego naukową nowomową. Autorka snuje żywą i pełną kolorów opowieść, skrzącą się od anegdot, skandali i patriotycznych uniesień, bo wszak w kraju przez pięć pokoleń rozdartym na trzy zabory teatr był ostoją polskiej mowy - za to go kochano, dlatego doń uczęszczano. Nie ocenia publiczności, lecz ją opisuje. Jest, jak napisał Piotr Mitzner, jej rzecznikiem, ogląda teatr jej oczami.
To bardzo trafnie wybrana perspektywa oddania charakteru tej "stugłowej hydry", której kaprys sprawiał, że jednego wieczora wytupywano aktorów, obrzucając ich zgniłymi jajami, a innego obsypywano kwiatami i brylantami. Bo, jak pisał Wyspiański: "Teatr dla publiczności jest - publika ceni. /Trzeba umieć ją zająć - entuzjazm jest, jeśli / ktoś umie na tych strunach zagrać jak na harfie; / jeśli nie umie, nie ma na co się porywać. / Gadaj sercem, a będą głową potakiwać, / jak gdybyś sercem grał. Nie ukrywam, że cytaty są, dla mnie przynajmniej, najatrakcyjniejszą częścią książki. Zawsze trafnie dobrane, nierzadko ukryte w toku zdania.
Autorka całkiem świadomie "zaraża się" językiem kolejno opisywanych epok; importując, jednocześnie eksportuje go do nas, co jeszcze bardziej dodaje książce klimatu opowieści wpierw z myszką, w miarę upływu czasu coraz bardziej współczesnej, narzucającej coraz więcej analogii do dnia dzisiejszego. Jeśli chcemy się dowiedzieć, kiedy publiczność teatralna usiadła w sali, kiedy przestała głośno gadać i bić się laskami, kiedy mdlała od uwielbienia dla gwiazd, a kiedy traktowała teatr jako polityczną trybunę, kiedy wreszcie zdradziła go dla cyrku, kina i stadionu - przeczytajmy tę książkę. Już sam spis treści jest atrakcyjny i intrygujący - kto nosił "mankiety a la Zimajer", a kto " boa z marabutów" ? Kto dostawał " bukiety ze złota" i dlaczego "niepodległość" kojarzy się z "kasą'"! Ciekawość wiedzieć.
Podobnie, jak czytać o scenicznych wpadkach (przecież każdy z nas chciałby być świadkiem sceny, kiedy pistolet nie wypali i aktorzy haftują tekstem, jak kto umie) czy o tym, że w 1908 lornetką zrzuconą z galerii zabito widza na parterze. Dlaczego w Krakowie i Lwowie ceniono iluzję i realizm, a w Warszawie indywidualne popisy gwiazd. I co to jest "publikotropis". A jeśli Państwu się zdaje, że marketing to wymysł końca XX wieku, to jesteście w błędzie - już na rewiach i w kabaretach po 1918 roku wyrastających jak grzyby po deszczu w milionowej Warszawie urządzano konkursy "Kto się śmieje najgłośniej?" premiowane 25-tomową encyklopedią Trzaski, Everta i Michalskiego, kolacją u Bocqueta czy kołdrą puchową przedniej jakości. Fanty się zmieniają, za to mechanizmy - wcale.
Wyznam, że już raz czytałam tę książkę, dawno i w maszynopisie. A jednak nie potrafiłam odmówić sobie przyjemności przejechania raz jeszcze powozem przez Warszawę Stanisława Augusta i dorożką przez Warszawę Prusa, przejścia przez krakowskie Planty do Teatru im. Słowackiego ozdobionego kurtyną Siemiradzkiego. Podsłuchania, jakimi sposobami skamandryci walczyli ze szmirą na premierze "Pani Chorążyny" Krzywoszewskiego w Teatrze Polskim w 1918 i jak epatowano na "Dziejach grzechu" w inscenizacji Schillera na tych samych deskach scenicznych w 1926.
Mimo szarej okładki lubelski wydawca nie poskąpił grosza na ilustracje. Jest więc reprodukcja słynnego malowidła Pęczarskiego przedstawiającego lubelską publiczność anno 1835 w jadowitej manierze Hogartha. Są widownie teatrów rządowych i ogródkowych w XIX wieku, w których portretowaniu specjalizował się Pilatti, są rodzajowe obrazki z prasy satyrycznej, bogate dary dla artystów z okresu aktoromanii i dwujęzyczne afisze z tych samych lat, kiedy teatrami zawiadywał Sergiusz Muchanow, mąż wielkiej damy europejskiej socjety, Marii Kalergis. Słowem, jest co trzeba; przydałoby się teraz trochę marketingu, bo z pewnością ten atrakcyjny tytuł nie zasługuje jedynie na środowiskowy obieg.