Artykuły

Z miłości do operetki

Zacznijmy od tego, że na operetkę chodzi się po to by się zabawić, a nie żeby narzekać. Z przyzwyczajenia jednak pewnie ponarzekam, ale tylko trochę, bo "Księżniczka czardasza" Imre Kalmana została wystawio­na w poznańskim Teatrze Muzycznym z wielką starannością, rozmachem i wyczuciem specyfiki operetkowej sztuki.

Zacznę więc od odpowiedzialnych za nasze muzyczne do­znania. Świetnie brzmiała orkiestra, co mnie zdziwiło, po­nieważ ten rodzaj brzmienia jaki zaprezentowała jest raczej nie do osiągnięcia przez tak mało liczebny i posiadający tak niekorzystne proporcje zespół instrumentalny, jak to wynika z zamieszczonego w programie spisu muzyków (np. 2 altów­ki, 3 wiolonczele i tyleż kontrabasów). Później dopiero dowiedziałem się o posiłkach przybyłych z innych orkiestr "Czardaszce" na odsiecz. Chwała im za to i chwała hojnej dyrekcji, że nie żałowała grosza na umożliwienie nam usłyszenia tej dużej piękności muzyki w nieokaleczonej formie. Kierownik muzyczny i dyrygent w jednej osobie Stefan Rud­ko mógł w tych warunkach zabłysnąć swym niewątpliwym talentem kapelmistrzowskim. Świetne zgranie zespołu, ze­strojenie (także orkiestry z chórem), uzyskanie pięknej bar­wy brzmienia, operowanie żywą, giętką, "spolegliwą" w sto­sunku do akcji scenicznej dynamiką, "budowanie" właści­wych nastrojów - to przecież osiągnięcia (nie wszystkie zresztą) wspomnianego dyrygenta.

Stefan Rudko wystąpił tutaj jeszcze w innej roli: na pod­stawie kalmanowskiej muzyki skomponował liczne sceny ba­letowe. I trzeba przyznać, że zrobił to bardzo zręcznie. A je­śli nawet to i owo dłużyło się nieco, to przyczyna leżała raczej poza muzyką. Balet, mimo pewnych zastrzeżeń, o któ­rych za chwilę, w większości przypadków dostarczył mi peł­nej satysfakcji, zarówno od strony choreografii jak i wyko­nawstwa. Czasem tylko tańce wydawały się albo trochę monotonnie skomponowane albo nie najsprawniej wykonane, przez co zamysł choreograficzny - być może znakomity - tracił na atrakcyjności. Mówiąc w ogóle o balecie naszego Teatru Muzycznego trzeba wspomnieć, iż był niegdyś ów balet bodaj najsilniejszym atutem zespołu wykonawczego. Owszem nadal posiada mocne punkty, lecz jako całość za­czyna być zbyt zróżnicowany. Odnoszę wrażenie, że ta bar­dziej doświadczona część zespołu jakby się już zbytnio "usz­tywniła", młodsza zaś nie zdążyła się jeszcze ani rozruszać ani przyswoić sobie tej specyficznej dyscypliny narzucającej wspólny plus wszystkim wykonawcom zbiorowego tańca.

Jerzy Golfert: głos, smukłość sylwetki, ogólna sprawność f izyczna, "utanecznienie" nieomal profesjonalne - to wszy­stko utrzymuje J. Golfert w młodzieńczej wręcz kondycji. Ma on jeszcze coś, czego się chyba nauczyć nie można: wy­czucie operetki. Dzięki temu właśnie osiągnął jako reżyser "Księżniczki czardasza" sukces polegający głównie na tym że traktując tę operetkę - jak sam powiada - "z przy­mrużeniem oka" przydał jej wiele świeżości, jednocześnie nie pozbawiając jej naturalnego, jakby omszałego, uroku. Poza tym akcja płynie wartko, w czym też niemała zasługa J. Golferta - aktora kreującego postać Boniego, postać stworzoną zresztą jako czynnik wprawiający w ruch całą tę niedorzeczną fabułę.

Typową operetkową atmosferę stwarzają samą swoją obecnością na scenie również inni, doświadczeni artyści: Jan Rowiński (książę Leopold), który opanował do perfekcji sztukę kondensowania komizmu w każdym geście, słowie, grymasie: Andrzej Wiza (Feri) kreujący tutaj operetkową postać mądrego doświadczeniem życiowym, szlachetnego uro­dzeniem, dobrego życzliwością przyjaciela stanowiącego osto­ję spokoju, przeciwwagę dla rozedrganego wokół cynfoliowymi blaskami światka: Jadwiga Kurzewska (księżna Anhilda) umiejętnie operująca szerokim wachlarzem aktorskich środków wyrazu - tutaj: od śmiesznie dostojnej matrony po pełną ludowego temperamentu szansonistkę. Dwie głów­ne role: Sylwy i Edwina zostały obsadzone przez Teresę Bogdanowicz oraz Jerzego Dzianysza, artystów o niewątpliwych walorach wokalnych, aktorsko wszakże mniej przeko­nujących. Sylwa była po prostu zbyt "zwyczajna", że chcia­ło się zawołać: co ten Edwin w niej widzi? Edwin zaś po­traktował swoją rolę zbyt jednostajnie serio. W rezultacie ta centralna para zeszła jakby na drugi plan.

Wiośniane pokolenie artystów naszego Teatru Muzycznego nie obfituje w talenty, o których można by z przekonaniem powiedzieć, że operetka to ich miłość, że urodzili się niej. Ażeby zostać znakomitością w tej dziedzinie trzeba operetkę pokochać, bez przymusu, "bo miłość, ta głupia mi­łość" czasami przychodzi sama. Nie wiadomo mi kiedy i jak gorąco pokochała operetkę Krystyna Kaczanowska, pewne natomiast jest, że należy ona do tej części "wiośnianych" którzy u boku mistrzów dojrzewają pięknie i wyrastają na gwiazdy pierwszej wielkości. K. Kaczanowska udowodniła to odtwarzając z wdziękiem zaprawionym dziewczęcą wer­wą rolę Stasi. Dzięki wokalno-aktorskim walorom K. Ka­czanowskiej rola ta należała do najciekawszych w premie­rowym przedstawieniu.

Wspomnę jeszcze, że pozostałe, mniej znaczące role, też były dobrze odtworzone, że chóry zostały znakomicie przy­gotowane (choć parę razy soprany zabrzmiały w górze zbyt ostro) i wreszcie, że jak zwykle dużej urody i funkcjonalna scenografia Stefana Janasika wspomagała i podkreślała wydatnie swym niby-realizmem reżysersko-inscenizacyjnym zamysł poznańskiego przedstawienia "Księżniczki czardasza".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji